Coś mamrotałam, a wymioty zdawały się opuszczać moje usta częściej niż słowa. To był mój pierwszy zgon, osiemnastka mojej przyjaciółki, a ja dopiero co zyskałam pełnoletność i jeszcze nie do końca wiedziałam, co się stanie jak stracę umiar. Alkohol uderzył mi do głowy, ale dopiero rano poczułam ból tego uderzenia. Kac jak stąd do jądra ziemi. Myślałam, że umrę
Kilka razy tak jeszcze umierałam. Były to niezbyt nadzwyczajne doświadczenia życia studenckiego. Nie wiedziałam jednak, że objawy zatrucia alkoholowego będą moim częstszym doświadczeniem i to bez promila alkoholu w wydychanym powietrzu.
Zgon drugi
Pierwszy rok studiów uzupełniających. Do tej pory okaz zdrowia, moje zęby nie znały próchnicy, a tańce w koszulce na mrozie kończyły się co najwyżej katarem. Coś się jednak zmieniło i trwało zdecydowanie dłużej niż jeden semestr. Poty nocne, ciagłe przeziębianie się, kaszel, swędzenie skóry, elektryzujący ból ręki po wypiciu alkoholu stały się moją codziennością. Ups, małe sprostowanie – to ostatnie codziennością nie było – etap upajania się w ramach praktykowania świeżo nabytej dorosłości miałam już za sobą.
Wizyta u lekarza i zalecenie, żebym piła lewą ręką, skoro boli prawa, też była już za mną. Śmiechom nie było końca, ale po którymś podejściu w końcu trafiłam na kogoś, kto przyjrzał się sprawie, a nie wywnioskował na podstawie błysku w oku młodej studentki, że żadna poważna choroba tej wesołej dziewczyny na pewno się nie ima.
Po serii badań diagnostycznych musiałam ściągnąć obcasy. Nogi z waty najlepiej czują się w klapeczkach. Łatwiej w nich przesuwać się po korytarzu oddziału hematologii. Otóż. Jestem. Chora. W moim układzie limfatycznym panoszy się chłoniak Hodgkina. Nowotwór złośliwy. To brzmi zbyt strasznie, żebym mogła wypowiedzieć te słowa bez drżenia głosu. Informacja o tym, że mam zaawansowany stopień choroby wydawała się nawet trudna do pomyślenia. Diagnoza i czas po niej były dla mojej psychiki jak seria wstrząsów z paralizatora. Myślałam, że stanie mi od tego serce. Mój mózg zwrot „nowotwór złośliwy” szybko parował ze słowami: cierpienie, ból, depresja, śmierć. To ostatnie oddawało mój stan psychiczny – byłam już jedną nogą w grobie. Zastanawiałam się, kiedy umrę. I jak. I gdzie. I że bardzo nie chcę.
Zgon trzeci
Autologiczny przeszczep szpiku. Leżę w izolatce, a do mojej krwi spływają kroplówką wcześniej mi pobrane komórki macierzyste. Nadchodzi spodziewane – obrzydliwy posmak w ustach. Coś pomiędzy zaśniedziałą jednogroszówką a mydłem. Uprzejmie informuję towarzyszący mi personel medyczny, że zaraz zwymiotuję. Pielęgniarka podkłada mi pod brodę metalową miednicę, a do mojej izolatki dobiega wezwanie z sali obok – Landrynkę jej podajcie! Tu mam! To jej dajcie! Cukierek rękami medyków szybko dociera do mnie, wrzucam go pośpiesznie do ust, bo nie ma czasu do stracenia – trzeba ratować przed traumą moje kubki smakowe. Niestety – w tej gwałtowności landrynka zamiast wylądować na języku przesuwa się gardłem w stronę płuc razem z wdychanym powietrzem. Macham rękami, próbuję kaszleć, zwracać, odksztuszać! Patrzę błagalnym wzrokiem na lekarzy, którzy patrzą w tym czasie na zegarek i liczą czas podania kroplówki. Nasz wzrok się nie spotyka, a ja się zaraz uduszę. Medycy będą świadkami tragedii trwając w przekonaniu, że moje teatralne gesty spowodowane są głębokim przeżywaniem organoleptycznych nieprzyjemności. Całe życie przelatuje mi przed oczami. Czy iść w stronę światła? Czy wróci mi oddech? Czy zdążę przyznać się mamie, że to ja zjadłam całą Nutellę?
To byłaby śmieszna śmierć, ale i takie się zdarzają. Jednak nie tym razem. Landrynka wystrzela z mojego gardła i odbija się od dna metalowej miednicy.
Zgon czwarty
Po wielu nieudanych próbach storpedowania choroby i podejmowania po omacku decyzji medycznych zdecydowałam się na kolejny przeszczep szpiku. Dopiero w trakcie mojej chemioterapii ma być podjęta decyzja odnośnie do tego, czy będzie to kolejny – autologiczny przeszczep szpiku, czy może tym razem będzie to przeszczep od dawcy niespokrewnionego. Ten drugi jest dla mnie szansą na pełne wyzdrowienie. Ogromnym ryzykiem, ale też nadzieją na szczęśliwe zakończenie dwóch bardzo trudnych lat leczenia onkologicznego.
Znów izolatka, znów ten szpital, znów ci lekarze i znów chemia. Wszystko takie znane, jakby bezpieczne. Ale to, co jest inne, to mój stan. Jest zły. Bardzo zły. Jestem w złym stanie i ledwo daję radę. Chemioterapia mnie sponiewiera, a mój lekarz prowadzący przynosi mi wieści – Niestety Pani Marzeno, nie możemy zrobić przeszczepu szpiku od dawcy. Jest duże ryzyko, że w tym stanie go Pani nie przeżyje.
Jak to? Moja szansa na zdrowie. Jedyna. Ostatnia. Nie ma. Pozostałam bez nadziei. A bez nadziei się umiera. Mój stan zaczął się pogarszać. Opioidy starają się mi ulżyć, ale jakby nie mogły. Ja też już nie mogę. Proszę o wizytę księdza. Mówię, że ma być przy mnie, jak będę umierać.
Idę
Opuszczam szpital. Ledwo idę, a spodnie zjeżdżają mi z bioder. Ale idę. Wciąż nie dowierzam. O własnych siłach. Żywa. Idę.
W windzie trafiam na lekarkę. Spojrzała na mnie z głębokim wzruszeniem i westchneła – Pani Marzeno, myślałam, że już z Panią nie pojadę tą windą. Pewnie Pani to czuła, ale... Mało brakowało, a byśmy Panią stracili. Przeszedł mnie dreszcz, ale te słowa zupełnie mnie nie zaskoczyły. Zaskakuje mnie zaś to, że stąd wychodzę, że wracam do domu, że nic mnie nie boli, że idę. Tak po prostu.
Po paru miesięcach regeneracji i domowo-maminej rekonwalescencji, po przytyciu i odżyciu pojechałam na tomografię komputerową. Chciałam sprawdzić, czy mogę już odetchnąć i wrócić do normalnego życia, tego wcześniejszego, tego zanim normą stał się szpital.
Zgon piąty
Nie. Nie mogę odetchnąć. Wyniki badania wskazują na nawrót. Znów mam nogi z waty, znów się bardzo boję, znów myślę, że nie dam rady, że ile można, że umrę. Jestem leczona tym, czym już byłam. Nadzieja na skuteczność, jak psu z gardłu wyjęta. To wszystko takie powtarzalne. Po raz kolejny przeszywa mnie uczucie bycia skazaną.
Zgon szósty, siódmy, ósmy...
Po zaskakującej wieści o całkowitej remisji choroby nie mija pół roku, a dowiaduję się o jej wznowie. Leczę się nowym na rynku lekiem, który okazuje się skuteczny. Niestety po paru miesiącach od zakończenia leczenia znów mam nawrót choroby. Po każdej wznowie czuję się, jakby pierwszy raz postawiono mi diagnozę. Jak gdyby nigdy wcześniej moje serce nie stawało. Każda wznowa mnie paraliżowała, jakby od nowa obezwładniała, zupełnie mnie do siebie nie przyzwyczajając. I za każdym razem przez jakiś moment myślałam, że to koniec. Czy można mieć nadzieję na wyzdrowienie po tylu porażkach?
Można i trzeba
Wygląda na to, że mam dziewięć żyć. Może dlatego, że jestem kotem? Zodiakalnym lwem? A może po prostu dlatego, że czasami jest tak, że coś wydaje się już końcem, a nim nie jest. Jak w kinie, gdzie w którymś momencie słychać już szelest zakładanych kurtek widzów zbierających się do wyjścia, by po chwili okazało się, że fabuła nie tylko się nie kończy, ale następuje zwrot akcji.
Minęło 10 lat od mojej diagnozy i 7 od ostatniego leczenia, a to znaczy, że jednak nie umarłam, choć moją śmierć zapowiadali wielcy prorocy: lekarze, profesorowie, statystyki i Google. Czy wymknęłam się śmierci, bo miałam coś wyjątkowego? Nie sądzę. Wymknęłam się śmierci, bo tak się złożyło. Bo zwroty akcji się zdarzają. Bo statystyki i prognozy to tylko opowieść o pewnym prawdopodobieństwie.
Żyję. I jestem zdrowa. I pracuję. I podkochuję się w swoim chłopaku. I dni mam całkiem zwyczajne. Po traumie choroby pozostały wspomnienia. Bardzo bladziutkie. Zresztą, koniec tego gadania. Jest już prawie północ. Idę spać, bo jutro wstaję do pracy. Jak się nie wyśpię to będę miała zgona. Dziewiątego.
Zapraszamy na bloga Marzeny Erm o nazwie RAKiJA, czyli jak upijam się życiem oraz jej fanpejdża na Facebooku
Źródło: Głos Pacjenta Onkologicznego 3/2021 / Misja Rakija - Marzena Erm i jej rozwód z Rakiem