11 lutego 2024 / Małgorzata Łojkowska

Dobry lekarz musi mieć klinicznego nosa | Rozmowa z prof. Jadwigą Dwilewicz-Trojaczek

„Ważne jest to, żeby mieć czas na rozmowę z chorym, lubić rozmawiać z ludźmi. Może sztuczna inteligencja będzie nas w medycynie trochę wypierała, ale uważam, że nic nie zastąpi rozmowy lekarza z chorym. Kontaktu człowieka z człowiekiem”. Zapraszamy do lektury wywiadu z prof. dr hab. n. med. Jadwigą Dwilewicz-Trojaczek, specjalistką w dziedzinie chorób wewnętrznych, onkologii klinicznej i hematologii, ekspertem w zakresie leczenia zespołów mielodysplastycznych i mielodysplastyczno-mieloproliferacyjnych. Rozmowa została przeprowadzona z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet i Dziewcząt w Nauce, którzy obchodzimy 11 stycznia.

Dobry lekarz musi mieć klinicznego nosa | Rozmowa z prof. Jadwigą Dwilewicz-Trojaczek

Dlaczego to właśnie zespoły mielodysplastyczne tak szczególnie Panią Profesor zainteresowały?

Trudno powiedzieć. Ja zawsze lubiłam rozwiązywać diagnostyczne zagadki, a to są czasami trudne do zdiagnozowania przypadki.

Chorzy na zespoły mielodysplastyczne przychodzą do lekarza najczęściej z niedokrwistością, a diagnostyka niedokrwistości jest bardzo trudna. Czasami dużo łatwiej jest rozpoznać, że ktoś ma przewlekłą białaczkę limfocytową czy szpikową, niż znaleźć przyczynę niedokrwistości. Nierzadko chory – z uwagi na różne objawy, jest zdiagnozowany wcześniej przez kilku specjalistów, aż wreszcie ktoś wpadnie na taki pomysł, że przyczyną jest jedna choroba.

Czy na studiach myślała Pani, że zajmie się hematologią?

Na studiach na pewno nie. Mieliśmy tylko trzy godziny wykładów z hematologii, to była część wykładów z interny. Nie było nawet okazji, żeby pomyśleć o tej hematologii jakoś szczególnie. W Polsce to nie była bardzo rozwinięta dziedzina medycyny, oddziały hematologiczne były częścią klinik internistycznych. Zresztą na świecie wiedza na ten temat też dopiero zaczynała się rozwijać. Także na studiach na pewno hematologia, to nie było to, o czym ja myślałam.

Jakie jest Pani najważniejsze wspomnienie ze studiów medycznych?

Ze studiów? Czy ja wiem… Pamiętam wykłady z dermatologii, na które profesor Jabłońska przyprowadzała zakapturzonych pacjentów. Mieli białe kaptury – jak u członków Ku Klux Klan, żeby nikt nie zobaczył ich twarzy, w tych kapturach wycięte otwory na oczy i usta. I mieli zmiany na różnych częściach ciała, także na częściach intymnych. Generalnie na wykłady nie wszyscy chodzili, a na te wszyscy chodzili tłumnie.

Natomiast zajęcia z interny wtedy uważałam za nudne. To nie była moja pasja. Zawsze myślałam o takim w większym stopniu zabiegowym zawodzie.

Na przykład?

Na przykład należałam do koła ginekologicznego i tam mi się podobało. Za moich czasów podczas stażu okresowo mieszkało się w internacie – mieszkaliśmy w szóstkę na poddaszu szpitala na Żelaznej. Tam były porody, zabiegi ginekologiczne, uczestniczyliśmy w przyjmowaniu chorych, w zbieraniu wywiadów. Pokazywano nam, jak praca lekarza naprawdę wygląda i to było interesujące.

Ale potem wszystko się zmieniło, jeżeli chodzi o moje zainteresowania. Myślę, że to dzięki temu, że trafiłam do naprawdę wyjątkowego środowiska.

W jaki sposób?

Część stażu odbywałam w małym szpitalu w Pruszkowie, to był Szpital Kolejowy. Tam życie płynęło nie tak bardzo intensywnie, nie było aż tak wiele, jak w innych szpitalach, nagłych przypadków. Ale trafiłam w tym szpitalu na znakomity zespół lekarzy. I internistów, i chirurgów. Część z nich wywodziła się z Instytutu Hematologii, w tym między innymi dyrektor Roffler. A na internie pracowała profesor Zofia Kuratorska. Ona wprowadzała nowe metody leczenia. To były lata siedemdziesiąte i wtedy zaczęto leczyć na przykład Ziarnicę Złośliwą – dzisiaj ta choroba nazywa się Chłoniakiem Hodgkina – chemioterapią. To był jeden z pierwszych nowotworów, który dawało się w ten sposób wyleczyć. Leczono go schematem MOPP.

Pamiętam młodą dziewczynę, która przyszła do nas, kiedy już kończyłam staż. Była w siódmym miesiącu ciąży i miała wyczuwalny węzeł na szyi, i w tym węźle – jak się okazało, był Chłoniak Ziarniczy. Ciąża została rozwiązana cesarskim cięciem. I w trakcie porodu okazało się, że chora ma także zajęte węzły chłonne w jamie brzusznej. Pomimo tego udało się tą pacjentkę wyleczyć. Dziecko miało niestety ciężkie zaburzenia odporności, ciężką niedokrwistość, wymagało przetoczeń krwi, ale wyrosło na piękną dziewczynę, którą leczyłam na niedokrwistość z powodu braku żelaza, kiedy miała 16 lat. Oczywiście chorych przez te wszystkie lata było wielu, ale to była taka pierwsza pacjentka, dlatego ją zapamiętałam.

Podczas stażu pracowała Pani także w pogotowiu.

Tak. Miałam dyżury od 18 do 6 rano, co szósty dzień tygodnia. Byłam wtedy już po roku stażu, po internie i po chirurgii. Pensja stażysty nie była imponująca, a w tym pogotowiu zarabiałam drugą pensję, to było dla mnie ważne. Ale powiem też, że właśnie tam, po raz pierwszy w życiu widziałam obrzęk płuc. Podałam wszystko, co trzeba, ale nigdy wcześniej – ani na studiach, ani na stażu – nie widziałam chorego z tym schorzeniem. To były bardzo silne przeżycia.

Jeździła Pani w karetce sama?

Tak. Lekarz na stażu co do zasady powinien jeździć z opiekunem, przynajmniej przez parę pierwszych dyżurów. No i faktycznie, przez pierwszych kilka godzin, jeździłam z inną lekarką. Ale potem zrobiło się mnóstwo wezwań i powiedzieli: „To jedziesz sama”. I od tej pory jeździłam już tylko z sanitariuszem i kierowcą. Sanitariusz bardzo mi pomagał w różnych sytuacjach niebezpiecznych – których trochę było. Bo to była nie tylko szkoła medycyny, ale także szkoła życia.

Podczas dyżurów zdarzały się sytuacje nie tylko czysto lekarsko trudne, ale powiedziałabym, życiowo. Kiedyś w Wielkanoc wezwano nas do pacjentki z rozbitą głową. Na miejscu była rodzina, dziadkowie, rodzice i dwójka dzieci. Pacjentka rzeczywiście miała rozcięty łuk brwiowy i uparcie powtarzała z niedowierzaniem: „No, ale żeby wazonem? Do duchówki mi głowę wsadzał, bił mnie. Ale żeby wazonem?” Powiedziałam, że musimy ją zabrać, bo rana była do szycia. A wtedy jej mąż powiedział, że musi z nami jechać, bo musi się nią opiekować, na co ona bardzo chętnie przystała. A wtedy ci dziadkowie powiedzieli: „A dzieci?” Widać było, że absolutnie nimi nie zajmą. Więc wpakowaliśmy ich wszystkich do karetki, ledwie żeśmy wszyscy się zmieścili. I zawieźliśmy ich do szpitala.

Jak Pani sobie radziła z takimi trudnymi sytuacjami? Była Pani bardzo młodą osobą.

Byłam młoda, ale sobie radziłam. Nie było nigdy takiej sytuacji, żebym nie mogła z niej wybrnąć. Kiedyś sąsiedzi wezwali nas do mieszkania pewnej kobiety. To był stary dom na Mokotowie i wewnątrz tego domu była wspólna studnia. Karetkę wezwali sąsiedzi, którzy twierdzili, że ta kobieta może czymś ich zarazić – choć nie mam pojęcia czym. Jej mieszkanie było absolutnie przerażające. Stał tam telewizor bez ekranu - tylko sama ramka, stół, jakiś barłóg, krzesło bez jednej nogi. A ta młoda kobieta była pijana. I byli ci protestujący ludzie, którzy powiedzieli, że jak jej nie zabierzemy, to ją zlinczują.

I co Pani zrobiła?

Na miejscu było już dwóch młodych milicjantów, ale oni powiedzieli, że przecież nie mają powodu, żeby ją zabrać, ona nic złego nie zrobiła. Ale też nie mogą zostać, żeby ją chronić. Nie można jej było zabrać do hostelu, bo była pod wpływem alkoholu. Więc zaproponowałam, że zabierzemy ją do Izby Wytrzeźwień. I ona się zgodziła, ale tylko pod takim warunkiem, że ci milicjanci pojadą jako asysta. Musiałam jeszcze wymyślić, jak zamknąć jej mieszkanie, bo ona nie miała klucza. Wymyśliłam, że milicja może założyć plomby – choć doprowadzenie do tego też nie było proste, wymagało zgody dowództwa. I pojechaliśmy. My karetką, milicja za nami.

Nie myślała Pani, żeby pozostać przy takiej medycynie interwencyjnej?

Nie, to była dobra szkoła życia i dobra szkoła medycyny, widziałam udary, które się tworzą, zawały i różne inne pilne przypadki. Trzeba było bardzo szybko podejmować decyzje i działać natychmiast. To było interesujące. Ale nie, w tym kierunku nie chciałam iść.

Wróćmy więc do szpitala w Pruszkowie.

Bardzo podobało mi się w Pruszkowie. Niezwykle inspirujące były, wspomniane przez mnie już wcześniej, nowe metody leczenia wprowadzane przez profesor Kuratowską. Profesor wprowadziła tam między innymi leczenie fibrynolityczne – leczono tak ciężką zakrzepicę czy postacie powikłań zakrzepowo-zatorowych. Profesor zorganizowała laboratorium, wyszkoliła laborantkę. Laborantka przyjeżdżała czasami nawet w nocy, kiedy takie leczenie się odbywało.

Pracował tam zespół świetnych lekarzy, świetnych diagnostów, ale także świetnych ludzi, na bardzo wysokim poziomie pod względem intelektualnym. Dużo rozmawiało się o tym, co się dzieje w teatrze, jakie są nowe filmy. Profesor Kuratowska w ogóle była kinomanką. I myślę, że dla mnie – dla młodego lekarza, to wszystko miało bardzo duże znaczenie.

Pani profesor Kuratowska miała też ogromne naukowe osiągnięcia. Wykryła na przykład, że erytropoetyna – lek, którym leczy się pewne postacie niedokrwistości – jest produkowana w nerkach. Do dzisiaj cytuje ją cały świat. Po paru latach została kierownikiem Kliniki Geriatrii w szpitalu przy Barskiej, która przynależała do Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego. A ja z kolegą dostaliśmy tam etaty.

Oddział na Barskiej był olbrzymi – dziewięćdziesięciołóżkowy. Oprócz tego, że wykonywaliśmy tam codzienną lekarską pracę, prowadziliśmy też ćwiczenia i wykłady dla osób specjalizujących się z interny. Potem Klinika Geriatrii przekształciła się w Klinikę Geriatrii i Hematologii, a potem Geriatrii, Hematologii i Immunologii. Leczyliśmy coraz więcej pacjentów – już nie tylko z Warszawy, ale także z całego województwa mazowieckiego. Koledzy lekarze ze szpitali w Ciechanowie czy w Ostrołęce konsultowali z nami trudne przypadki, przysyłali chorych. Została utworzona izolatka do leczenia ostrych białaczek. Został stworzony oddział dzienny, w którym chorzy otrzymywali chemioterapię. Leczyliśmy głównie nowotwory hematologiczne, ale czasami także chorych na guzy lite.

Zapamiętała Pani szczególnie jakiegoś chorego przysłanego przez kolegów z innego szpitala?

Pamiętam na przykład chorego przysłanego przez lekarzy z Ostrołęki. To była późna wiosna, przyjechał z ciężką skazą małopłytkową. Płytek prawie nie miał, wszędzie miał wybroczyny, krwawił z przewodu pokarmowego. Ale dostał sterydy i dość szybko z tego wyszedł. My oczywiście wypytywaliśmy go, czy nie jest narażony na działanie jakichś czynników chemicznych, ale absolutnie zaprzeczał. Po roku, znów późną wiosną, ponownie przyjechał z objawami skazy. Znowu go wypytywaliśmy o czynniki chemiczne. Zaklinał się, że absolutnie nie ma z nimi kontaktu. I potem, po raz trzeci, także późną wiosną, przyjechał z tymi samymi objawami. Poprosiłam, żeby szczegółowo opisał mi, co robił tydzień temu. Okazało się, że jest rolnikiem i stosuje opryski – zresztą bez żadnego zabezpieczenia. Kiedy powiedzieliśmy mu, że najprawdopodobniej one są przyczyną, zapytał, czy opryski to naprawdę jest chemia.

Natomiast dzieje tej kliniki to też jest odrębna historia. Ponieważ profesor Kuratowska działała w czasach stanu wojennego w Solidarności, to przez to i ona, i przy okazji cała klinika, była poddana szczególnej obserwacji.

Co to dokładnie znaczyło? Jak to Państwo odbierali?

Na przykład w rocznicę stanu wojennego, trzynastego grudnia, przyszło do szpitala dwóch panów wojskowych. Miałam wtedy dyżur. Rozglądali się po całym tym oddziale, przyszli do gabinetu lekarskiego i pamiętam, że jeden z nich, to był chyba pułkownik, usiadł przy moim biurku i zaczął wysuwać i wsuwać szufladę. A ja miałam w niej pełno ulotek. Na całe szczęście one były trochę głębiej i z wierzchu nie było ich widać.

A potem naszą klinikę zlikwidowano. Dzięki dyrekcji Centrum Medycznego mogliśmy pozostać w poradni i tam przez dobrych parę lat pracowaliśmy. Poradnia najpierw mieściła się na Zamienieckiej, w dawnym szpitalu przeciwgruźliczym. Potem przeniesiono nas do Centrum Onkologii. Wtedy Centrum Onkologii dopiero się budowało, był tylko parterowy pawilon. I my byliśmy tam jako pierwsi – chociaż nie byliśmy pracownikami Centrum Onkologii. Potem otwarto dzienny oddział radioterapii, z hotelem dla chorych. No, a my mieliśmy tę swoją hematologię.

I wreszcie, kiedy już nastała inna Polska – to był rok chyba dziewięćdziesiąty czy dziewięćdziesiąty pierwszy – profesor Kuratowska została kierownikiem Kliniki Hematologii w Akademii Medycznej. No i tutaj pracowałam już do końca, dopóki nie odeszłam na emeryturę. Potem tę nazwę zmieniono na Uniwersytet Medyczny.

Jaki był początek Pani badań naukowych?

Początkowo zajmowałam się głównie badaniem limfocytów. Badałam odporność u osób starszych. Badałam, ile jest limfocytów B, ile limfocytów T, czyli jaka jest odporność humoralna, komórkowa. To nie było proste, bo na Barskiej nie było laboratorium, warunki lokalowe były nie za ciekawe. Dlatego badania robiłam w Instytucie Onkologii, w pracowni profesora Steffena. Chodziłam do niej głównie popołudniami. Najgorzej było, kiedy musiałam kończyć badania w sobotę, bo w laboratorium wtedy nikt nie pracował. Musiałam brać klucz od portiera, otwierać ten wielki budynek. I potem zawsze się zamartwiałam, czy wszystko powyłączałam, czy dobrze zamknęłam.

Pamiętam, kiedy wreszcie dostaliśmy pieniądze, żeby kupić mikroskop fluorescencyjny, na co zresztą czekałam potem jeszcze dwa lata. Wydzwaniałam do pani urzędniczki w ministerstwie, w końcu ona mówi tak: „Pani to widocznie zależy bardzo, ja widzę, na tym aparacie”. Powiedziałam, że tak, bardzo, bo nie mogę robić badań. No i w końcu przyjechał ten aparat.

Potem zaczęłam badać zespoły mielodysplastyczne – nowotwory układu krwiotwórczego. To są dość trudne do leczenia nowotwory, gorsze na pewno niż ostre białaczki. Zorganizowałam w klinice poradnię dla chorych na zespoły mielodysplastyczne. Młodsi koledzy ją teraz prowadzą.

Powiedziała Pani na początku, że lubi Pani diagnostyczne zagadki, a zespoły mielodysplastyczne trudno jest zdiagnozować.

Zespoły mielodysplastyczne – ta nazwa została, chociaż już w nowej klasyfikacji, to są nowotwory mielodysplastyczne, ale zwyczajowo i w literaturze nadal używa się pojęcia „zespoły”.

Kiedyś dużo rzadziej się rozpoznawało się zespoły mielodysplastyczne, bo to jest choroba przede wszystkim ludzi starszych. Prawie 90 procent tych chorych ma niedokrwistość. Nie zawsze jest ona diagnozowana.

Opowiem jeszcze jedną anegdotę. Pamiętam taką sytuację, kiedy ze szpitala na Barskiej była wypisywana sześćdziesięcioletnia pani, która miała niedokrwistość i lekarz – taki starszy, który już długo pracował na tym oddziale – napisał rozpoznanie „niedokrwistość starcza”. Profesor Kuratowska dostała szału. Dzisiaj już trochę inaczej traktuje się sześćdziesięciolatki, ale bywa, że osiemdziesięciolatek nie diagnozuje się szczegółowo. Chociaż na szczęście coraz rzadziej.

Są też nowe leki, więc możemy skuteczniej pomagać. Diagnostyka komórek układu krwiotwórczego, w czasach, o których opowiadam, stopniowo się poprawiała. Rozwój szedł etapami, równolegle z rozwojem nauki na świecie. Ta wiedza szalenie pogłębiła się jeszcze w ostatnich latach. To jest niesamowicie ciekawy dział nauki.

A co jest z dla Pani najciekawsze: nauka, diagnostyka czy edukacja?

To wszystko trudno od siebie oddzielić. Na pewno nie da się być doskonałym we wszystkim, bo wszystko wymaga czasu. Nie każdy dobry klinicysta będzie dobrym badaczem czy dobrym dydaktykiem. Myślę, że jeśli chodzi o diagnostykę, to trzeba mieć pewnego rodzaju intuicję, klinicznego nosa.

W ostatnich latach mojej pracy w większym stopniu zajmowałam się kliniką i dydaktyką, w mniejszym nauką, ale miałam doktorantów, młodych ludzi, którzy prowadzili badania pod moim kierunkiem. I to też sprawia mi dużą przyjemność. Koledzy, którzy kształcili się u nas, dzisiaj są na przykład ordynatorami na innych oddziałach hematologicznych. Wiele osób, które teraz pracują w Instytucie Onkologii, było u nas na stażu. Są profesorowie, którzy u nas stażowali – znani w Polsce, ale i na świecie. Chociaż początki ich pracy były trudne – oddział na Barskiej, to był naprawdę ciężki oddział, dosyć źle wyposażony. Ale, jak się chce, to wszystko można zdziałać, utworzyć od podstaw.

Hematoonkologia to też trudna psychicznie dziedzina medycyny, prawda?

Na pewno, ale też często satysfakcjonująca, jeśli pomoże się chorym. Dzisiaj wiele chorób, nawet nowotworowych układu krwiotwórczego, chłonnego, udaje się wyleczyć. A jeżeli nie, to są takie metody leczenia, które sprawiają, że wielu chorych żyje latami w całkiem dobrej formie. To naprawdę potrafi dać satysfakcję.

W społeczeństwie jest takie przekonanie, że choroba nowotworowa to choroba śmiertelna.

Nie zawsze oczywiście. W przypadku guzów litych często można wyciąć guz i jeżeli nie ma przerzutów, rokowania potrafią być dobre. Czasami uzupełnia się to leczenie radio czy chemioterapią. Natomiast w przypadku nowotworów układu krwiotwórczego i chłonnego jest trudniej, choroba najczęściej jest rozsiana, jest we krwi, w szpiku, w węzłach chłonnych, w wątrobie, w śledzionie, czasami w innych narządach wewnętrznych. Ale są nowe metody leczenia, które powodują, że można te choroby wyleczyć – jak ten wspomniany na początku Chłoniak Hodgkina. Oczywiście nie wszystkie, ale u ogromnej części chorych.

Są też takie choroby, jak przewlekła białaczka szpikowa, w przypadku której wcześniej właściwie jedyną możliwością była transplantacja szpiku. To się zmieniło, dzisiaj są leki doustne – inhibitory kinaz, chory je bierze i wchodzi w remisję. Są próby odstawiania tych leków po kilku latach leczenia. I u części chorych remisja się utrzymuje, u części niestety nawraca, ale jest też możliwy powrót do leczenia.

Są choroby, których wprawdzie nie można wyleczyć – jak na przykład nocna napadowa hemoglobinuria. To nie jest nowotwór, to jest choroba klonalna, która dotyczy przede wszystkim ludzi młodych. Tworzy się ciężka niedokrwistość, jest wielka skłonność do choroby zakrzepowej i to było kiedyś najczęstszą przyczyną zgonów. Od pewnego czasu są na to leki. One nie wyleczą tej choroby całkiem, ale chorzy mogą żyć długie lata.

Trudno jest natomiast czasami choremu wytłumaczyć, że nie możemy rozpocząć leczenia. Tak jest na przykład wtedy, kiedy rozpoznajemy przewlekłą białaczkę limfocytową, ale chory ma niewielki wzrost limfocytów, nie ma anemii, nie ma małopłytkowości, nie ma powiększonych węzłów chłonnych, wątroby, śledziony. Wtedy mówimy, że to jest stadium zero choroby i nie będziemy leczyć, tylko obserwować. No i chory na początku jest w szoku. Jak to? Rozpoznajemy nowotwór, skoro jest mało zaawansowany, no to przecież można go wyleczyć. Ale nie akurat w tym przypadku. Ci chorzy wymagają obserwacji. Jeśli dojdzie do progresji, to ich leczymy. Oni czasem się przyzwyczajają, ale na początku to jest dla nich bardzo trudne.  

I jak Pani to tłumaczy?

Zawsze mówię, że jeżeli powstanie taki lek, który wyleczy tę chorobę w takim wczesnym stadium, to na pewno go podamy, ale na razie takiego leku nie ma. A leczenie nie jest obojętne i czasami może wywołać działania niepożądane. Więc jeśli nie trzeba, to nie podajemy leków, tylko obserwujemy.

W jaki sposób uczyła się Pani rozmawiać z pacjentami o takich trudnych rzeczach?

To nie jest proste. Na studiach studentów się tego nie uczy, lekarz sam musi do tego dojść. Na pewno nie należy straszyć chorego, że ma nowotwór i jak się nie podda leczeniu natychmiast, to umrze. Chociaż czasami tak trzeba. Powiedzmy, że chory ma ostrą białaczkę i zdarza się, że mówi, że nie, nie będzie się leczył.

No i co wtedy?

Wtedy trzeba powiedzieć, że cierpi na ciężką chorobę, która zagraża życiu. Może chodzić nie o miesiące, ale czasami nawet o tygodnie. Najczęściej chory się wtedy zgadza na leczenie, ale pamiętam jedną starszą panią, która się nie zgodziła, no i po trzech tygodniach dostała wylewu do mózgu. Zmarła, bo ostra białaczka, jeśli się rozwinie, to czasami ma dramatyczny przebieg. Ale niestety nikogo na siłę nie można zmusić do leczenia.

A jak Pani radzi sobie z takimi stresującymi sytuacjami?

Czasami trzeba wziąć urlop i gdzieś wyjechać, żeby trochę zapomnieć. Chociaż to zapominanie bywa trudne. Pamiętam, że po najbardziej intensywnych okresach w pracy, nawet na urlopie, przez pierwszy tydzień ciągle myślałam o swoich chorych, których zostawiłam. Ale trzeba jakoś umieć odciąć się, odpocząć. Poza tym warto mieć hobby – np. czytanie książek. Ja lubię kwiaty, więc sadzę kwiaty. To jest satysfakcjonujące, bo wszystko dzieje się szybko. Kwiaty szybko rosną, kwitną i tak dalej. Ja w ogóle lubię, żeby coś szybko się działo. Nie lubię takich przeciągających się spraw.

Powiedziała Pani wcześniej, że dobry lekarz potrzebuje klinicznego nosa. To nie przychodzi z wiedzą i doświadczeniem?

Pewnie tak, ale myślę, że chodzi także o pewnego rodzaju dociekliwość. Ważne jest także to, żeby mieć czas na rozmowę z chorym, lubić rozmawiać z ludźmi. Może sztuczna inteligencja będzie nas w medycynie trochę wypierała, ale uważam, że nic nie zastąpi rozmowy lekarza z chorym. Kontaktu człowieka z człowiekiem. O co dzisiaj coraz trudniej.

Kiedyś szłam do rektoratu i obserwowałam grupę studentów, chłopców i dziewczyn, i każdy z nich albo rozmawiał przez telefon, albo pisał smsy. W ogóle ze sobą nie rozmawiali. Wydaje mi się, że takie osoby mogą nie mieć potem dobrego kontaktu z pacjentami. W pracy naukowej to także może przeszkadzać.

Bo praca naukowa wymaga skupienia?

Wymaga skupienia, a czasami wymaga dyskusji. Jest kilka osób, mają jakieś koncepcje badań, albo nawet z tych badań, które już przeprowadzono, każdy wyciągnie inne wnioski. To też może być twórcze. Dla kierunku dalszych badań czy dla interpretacji już przeprowadzonych. Tak że kontakty międzyludzkie są bardzo istotne.

Czy lekarkom i lekarzom, którzy chcieliby wybrać hematoonkologię, dałaby Pani jakąś radę?

Uważam, że to jest bardzo ciekawa dziedzina wiedzy. W tej chwili sięgamy już nie tylko do komórki, prowadzimy badania molekularne. Może nie wszystko jeszcze można wytłumaczyć, ale już rozpoznaje się stany przednowotworowe na poziomie molekularnym. Warto się zainteresować tą dziedziną.

A jak zacząć? Myślę, że każda praca naukowa wymaga takiego podstawowego podłoża. Trzeba przeczytać różne prace naukowe – podstawowe, ale także takie, które dotyczą badań aktualnych. I nie poprzestawać na wiedzy, która się nabyło na studiach. Ona nie zawsze jest pełna, a czasami jest szczegółowa za bardzo i na niewiele przydatna. Trzeba poświęcić się śledzeniu literatury. I być może coś nas zainspiruje na tyle, że będziemy chcieli sami dociekać, jak to jest, czyli sami wykonać badania w tym kierunku.

Czy jest jakiś dobry, uniwersalny przepis na bycie dobrym lekarzem?

Nie ma. Myślę, że trzeba być cierpliwym, trzeba być oczytanym w literaturze i trzeba rozmawiać z chorym. Nie zamieniłabym tego zawodu na żaden inny.

Podobne artykuły