Czy pamięta Pani ten moment, kiedy dowiedziała się Pani o chorobie?
Wszystko zaczęło się od tego, że czułam się słabo i bardzo bolała mnie ręka. Jakoś to sobie jednak tłumaczyłam. Pracowałam wtedy w przedszkolu, czasami nosiłam maluszki. W domu była czwórka dzieci, cały czas na pełnych obrotach. Poszłam do lekarza i on kazał mi zrobić badania. Okazało się, że wyniki są złe. W pierwszym szpitalu, do którego pojechałam, nie przyjęli mnie. W drugim – w Suchej Beskidzkiej, od razu przetoczyli mi krew. Zrobili mi kolejne badania. Moje wyniki wciąż się pogarszały, ale nikt nie wiedział, jaka jest przyczyna. W końcu jeden z lekarzy powiedział: „Pani Kingo, ja już wiem, co pani jest”. Pobrali mi szpik z mostka. A potem mnie wypisali, bo zaczynała się pandemia – na oddziale był Covid.
Kiedy wróciła Pani do szpitala?
Najpierw wróciłam do szpitala po wyniki. Przyjechałam, a lekarz mówi, że ma złą wiadomość dla mnie, że to jest białaczka. Dostałam od razu skierowanie na hematologię. Pojechaliśmy z mężem do Krakowa. W Krakowie lekarz zobaczył wyniki i kazał jak najszybciej wypisać pacjenta, który kończył leczenie hematologiczne. Od razu wzięli mnie na oddział. Pobrali mi szpik z talerza biodrowego. Na drugi dzień moja lekarka przyszła, powiedziała, że mają wyniki i zapraszają do gabinetu. W gabinecie powiedziała mi: „Pani Kingo to nie jest białaczka, to jest ostra białaczka limfoblastyczna. Zostały pani dwa tygodnie życia”. Wiem, że było tam pięciu lekarzy, ale ja ich nie widziałam. Przed oczami pojawiły mi się moje dzieci: Ola, Klara, Maja i Jaś.
Zupełnie się wyłączyłam, w ogóle nie słuchałam, co oni do mnie mówią. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Nigdy wcześniej nie chorowałam. Urodziłam czwórkę dzieci i to były moje jedyne wizyty w szpitalu.
I co było dalej?
Pani doktor powiedziała: „Pani Kingo, przed panią długie leczenie, musimy zacząć od tej najcięższej chemii”. Zamknęli mnie w pokoju, przez pandemię byłam tam sama cały czas. Co niedzielę miałam wlewy. Między chemiami podawano mi czynniki wzrostu, które dawały u mnie wiele skutków ubocznych. To było takie uczucie, jakby łamano mi kości na żywca.
Na samym początku leżałam w szpitalu przez 7 tygodni. Potem lekarka powiedziała, że mogę pojechać do domu na weekend. Cały czas o to prosiłam, bo w ogóle nie miałam kontaktu z dziećmi. Do rozmów mieliśmy tylko telefon, a kiedy przychodziły, widywałam je tylko przez szybę. W niedzielę wróciłam do szpitala, leżałam kolejne 6 tygodni. W trakcie tego leczenia przyszła do mnie pani doktor i powiedziała, że potrzebny jest przeszczep szpiku, że musimy szukać dawcy.
Zaczęliście szukać?
Tak, brat, kuzynostwo, cała rodzina. Poprosili o pomoc Fundację DKMS, zorganizowali akcje namiotowe w różnych miejscach. Do szpitala trafiłam w lutym, a pod koniec kwietnia pani doktor przyszła i mówi, że jest dawca. I że zgodność mamy 97% – prawie jak bliźniaki.
Zaplanowali mi przeszczep na maj. Ale wtedy niestety wdało mi się zakażenie we wkłucie centralne i zachorowałam na sepsę. Przeszczep miałam więc ostatecznie 29 czerwca.
Pani dzieci wiedziały, co się z Panią dokładnie dzieje?
Podczas tej wędrówki po szpitalach nie miałam kiedy porozmawiać z dziećmi. Kontakt był utrudniony. Dzieci wiedziały, że czeka mnie długie leczenie. W tym czasie w kościele odprawiano msze w mojej intencji i dzieci na te msze chodziły. Kiedy były organizowane akcje poszukiwania dawcy, wszędzie wisiały moje plakaty. Maja powiedziała mi wtedy: „Mamo ty jesteś taka sławna, bardziej niż prezydent”. W czasie, kiedy byłam w szpitalu mało rozmawialiśmy przez telefon, kiedy dzwoniłam, dzieci głównie płakały. Później, kiedy byłam już w domu, to jedną nockę mieliśmy taką, że jakby pękli, płakali i mówili mi, że się bali, że modlili się.
A jak radził sobie tata?
Tata walczył. Na początku nie mógł sobie dać rady. Ja sama długo nie mogłam uwierzyć, że jestem chora, że to mnie spotkało. A on ciągle chodził zapłakany.
Czy myśli Pani, że bycie mamą dużo zmienia w przeżywaniu choroby? Czy gdyby nie miała Pani dzieci, to byłoby łatwiej?
Tak, zdecydowanie byłoby łatwiej. Kiedy zachorowałam, najmłodsze dzieci były jeszcze małe. Jasiu miał wtedy 5 lat, Klarusia miała 8, Maja 10, Aleksandra 16.
Dużo myślałam o dzieciach, o tym, co z nimi będzie, jeżeli nie uda mi się tej walki wygrać. Pamiętam dobrze bardzo aktywny, intensywny dzień, który spędziłam z moimi dziećmi przed przyjęciem mnie do szpitala w Krakowie. Wieczorem, gdy już poszli spać, zaczęłam się pakować, płakałam. Poszłam do nich do pokoju, patrzyłam, jak śpią i myślałam o tym, czy jeszcze do nich wrócę. Ale też bardzo dodawało mi siły to, że oni czekają na mnie.
Czy myśli Pani, że rodzice mogą pomóc dzieciom przejść przez ten cały proces?
Tak, chociaż to jest w tym momencie, kiedy jest się chorym, szuka się pomocy, jeździ po lekarzach, przeżywa się swoje emocje, bardzo trudne. Myślę, że powinno się usiąść i powiedzieć dziecku, co dolega matce, jaka to jest choroba. Zwłaszcza małym dzieciom, w sposób adekwatny do ich wieku. Myślę, że dzieci powinny być objęte pomocą psychologiczną. Mój Jasiu, kiedy jeździłam na początku na częste badania, chodził i sprawdzał, ile walizek jest na szafie. Jak miałam wrócić do domu – były cztery, jak nie – były trzy. I on nie mógł sobie z tym poradzić.
A co mogą zrobić inne osoby – przyjaciele, koledzy, koleżanki, żeby wesprzeć mamę, która choruje?
Myślę, że to, co zrobiła moja rodzina – pomóc w opiece nad dziećmi, pomóc im lepiej poradzić sobie z tą sytuacją. Mój brat i bratowa wypełniali im czas, żeby nie siedziały tylko w domu i się martwiły. Koledzy i koleżanki pisali, że zabiorą dzieci po szkole, kuzynka z mężem zabrała je nad morze.
A takim osobom, które przeżywają taki moment diagnozy, dowiedziały się, że są chore, to co by Pani radziła?
Wiem, czego potrzebowałam ja – chciałam mieć spokój i ciszę. Chciałam zostać sama. Znajomi do mnie pisali, dzwonili. Ale ja potrzebowałam samotności.
Bardzo pomagał mi kontakt z moją mamą. Jesteśmy bardzo związane. Ja mieszkam na górze, mama z tatą na dole. Jak było bardzo źle, jak mnie bolało, to dzwoniłam do mamy i dużo z nią rozmawiałam. Bardzo mnie wspierała w chorobie. Koleżanki, wszyscy bardzo mnie wspierali, pisali, dzwonili, ale jednak mnie najwięcej dawała rozmowa z moją mamą.
Czy poznała już Pani swojego bliźniaka genetycznego?
Nie, niestety nie. Przez dwa lata od przeszczepu nie możemy się poznać. Wiem, że ma 27 lat. Wysłałam mu życzenia na Boże Narodzenie. I opłatek. Napisałam mu, że dziękuję, że darował mi nowe życie. Dałam tę kartę mojej koordynatorce na oddziale. I odpisał. Że bardzo się cieszy i że ma nadzieję, że wszystko u mnie w porządku. I że liczy na to, że wypijemy kiedyś wspólną kawkę. Narysował mi słoneczko. Wiem tylko tyle, że jest z Gdańska. W wakacje będę mogła już pojechać wypić z nim tę kawę nad morzem.
Rozmawiała: Małgorzata Łojkowska