23 czerwca 2024 / Kinga Gałuszka | Hematoonkologia.pl

My ze sobą współpracujemy | 23 czerwca - Dzień Ojca

Z Jakubem Przywartym, pielęgniarzem Oddziału Hematologii i Transplantacji Szpiku w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym w Poznaniu rozmawia Kinga Gałuszka.

My ze sobą współpracujemy | 23 czerwca - Dzień Ojca

Piętnaście lat temu zrobił Pan dyplom z pielęgniarstwa, potem specjalizacja i kolejne kursy. Nauczył się Pan języka norweskiego i prawie cztery lata spędził, pracując w Norwegii. Pojechaliście tam razem z żoną, także pielęgniarką w 2015 roku. Brakuje Wam Skandynawii?

Gdy byliśmy tam, tęskniliśmy za Polską, gdy jesteśmy tu – za Norwegią. Czasami się zastanawiamy, czy nie byłoby fajnie wrócić tam… Ale jak mówi przysłowie: „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Poza tym obecnie sytuacja jest inna. Głównym powodem naszego wyjazdu były zarobki, które wtedy w polskim pielęgniarstwie były fatalne. A my chcieliśmy normalnie pracować i zarabiać, a nie biegać od szpitala do szpitala i ledwo wiązać koniec z końcem. Teraz nasze płace znacząco się poprawiły, a kurs korony norweskiej mocno się osłabił. Natomiast jedno pozostało bez zmian: zakres obowiązków jest diametralnie różny od tego, czego doświadczyliśmy w Norwegii. Tutaj zawsze pracuje się za kilku, a tam wszyscy się dziwili, ile potrafimy zrobić w tak krótkim czasie. To ma związek z tamtejszą kulturą pracy, ale i z tym, jak wiele osób jest zatrudnianych w systemie ochrony zdrowia. Na tysiąc pacjentów w Norwegii przypada osiemnaście pielęgniarek, tymczasem u nas – pięć [dane z 2020 roku – przyp. red.]. Pracuje się tam zdecydowanie lżej. To nieporównywalne.

Jakub Przywarty, pielęgniarz w Norwegii
Jakub Przywarty, pielęgniarz

Na czym polegała Wasza praca?

Byliśmy zatrudnieni w opiece środowiskowej, która w Norwegii jest bardzo rozwinięta. Pracowaliśmy z chorymi w ich domach. Koordynator przydzielał nam stałych pacjentów, którymi opiekowaliśmy się stale. Była to m.in. trzydziestosiedmioletnia kobieta ze stwardnieniem bocznym zanikowym, która była już na respiratorze. Służby państwowe doposażyły jej dom w niezbędną aparaturę oraz personel asystujący przez całą dobę. We dwoje – pielęgniarz i asystent – towarzyszyliśmy jej wszędzie, gdziekolwiek chciała pojechać, mieliśmy ze sobą respirator i samochód. System zapewniał opiekę mimo tego, że mieszkała z mężem i synem. W Polsce niestety możemy o tym pomarzyć. Pracowaliśmy również z dwuletnim chłopcem, u którego rozpoznano zespół Westa. Wiadomo było, że przeżyje tylko kilka lat. Cały dom został odpowiednio przystosowany, w dzień opiekowali się nim rodzice, którzy dostawali zasiłek chorobowy w wysokości swoich zarobków, w nocy opiekę przejmowaliśmy my, aby mogli wypocząć. Zdarzyły nam się też parotygodniowe epizody pracy w domach opieki czy w szpitalu uniwersyteckim w Narwiku, siedzibie naszej opieki środowiskowej. Nie robiliśmy żadnych dodatkowych kwalifikacji bo wiedzieliśmy, że nie chcemy zostać w Norwegii na stałe. Uznano nasze wykształcenie i specjalizację z Polski.

Jak to się stało, że wybrał Pan pielęgniarstwo?

Chciałem zostać strażakiem, nie udało się, więc poszedłem na dwuletnie ratownictwo medyczne, co tu kryć – uciekając przed wojskiem. Po pierwszym roku spodobało mi się i zostałem. Później chciałem zrobić studia magisterskie, wybrałem pielęgniarstwo na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu bo nie było takiej możliwości z ratownictwa. Tak zostałem pielęgniarzem. Następnie zrobiłem specjalizację z pielęgniarstwa onkologicznego. W 2010 roku rozpocząłem pracę jako pielęgniarz.

Był Pan jedynym chłopakiem na roku?

Zaczynaliśmy we trójkę, ale skończyłem tylko ja. Nigdy nie odczuwałem dyskomfortu, że w tym dość sfeminizowanym środowisku jestem facetem, chyba nawet wręcz przeciwnie – często jest mi łatwiej… Niemniej cieszy mnie to, że na Zachodzie, ale i w Polsce pielęgniarzy jest coraz więcej. W ogóle chętnych do pracy jest też coraz więcej – bo naszym największym problemem są braki kadrowe. Każda nowa osoba jest mile widziana – pracę po studiach znajdzie od razu. Średni wiek pielęgniarki wynosi dziś około pięćdziesiąt pięć lat. Gdy za dziesięć lat panie pójdą na emeryturę, zostaniemy z ręką w nocniku. Pensje się zwiększają, ale chyba nie na tyle, żeby zachęcać ludzi do tej pracy, która do łatwych nie należy.

Jak to wygląda w Pracowni aferezy, w której pracuje Pan na co dzień?

Dzisiaj nie poszedłem do pracy bo w nocy rozchorowało się moje dziecko i to oznacza, że w gabinecie jest dramat. Tak jest za każdym razem, kiedy któregoś z nas brakuje. Ilość pracy jest przeogromna. Na szczęście, przyjęliśmy niedawno dodatkową osobę bo do tej pory byliśmy tylko we dwójkę. To jest problem ogólnopolski – w jaki sposób optymalizować zatrudnienie personelu pielęgniarskiego do ilości pracy. Jest nas dramatycznie mało.

W naszym gabinecie pracujemy w systemie dziennym, teoretycznie od poniedziałku do piątku od godziny siódmej do piętnastej. Ale w praktyce – często o wiele dłużej i w dni wolne, bo jeśli tak wypada kalendarz pobrań czy zabiegów dla któregoś z naszych pacjentów, to czujemy się w obowiązku dojechać do pracy, ponieważ w naszym szpitalu uprawnienia mają tylko cztery osoby. Gabinet do aferez to jest bardzo specjalistyczna, zamknięta przestrzeń, obsługa tej procedury wymaga wielu kursów. W Polsce mamy już kilkanaście ośrodków, które je przeprowadzają, ale to ciągle za mało jak na skalę potrzeb.

Czym dokładnie się zajmujecie?

To przede wszystkim aferezy, czyli pobieranie komórek macierzystych do przeszczepów, zarówno od pacjentów, którzy są kwalifikowani do autoprzeszczepów oraz przeszczepów od dawców niespokrewnionych. Każdego dnia przygotowujemy narzędzia do pracy. To duże aparaty, na które zakłada się zestaw jałowy, połączenie wielu kabli wymaga czasu. Maszyna przetłacza około piętnastu litrów krwi, która z powrotem wraca do organizmu dawcy, a my zabieramy jedynie 200, może 300 ml. Jeśli cokolwiek naszych pacjentów boli, to – mówiąc żartem – tylko tyłek od leżenia w jednej pozycji przez kilka godzin. Jak tylko podłączymy dawców, przychodzą pacjenci po odbiór – pobieramy im krew, robimy wymazy z nosa, podłączamy aparat.

W gabinecie zabiegowym podajemy także jednodniową chemioterapię, zakładamy linie naczyniowe pośrednie. Robimy też inne zabiegi, takie jak: pobieranie szpiku kostnego, zakładanie wkłuć centralnych, biopsje aspiracyjne. Sporo tego.

Wykonujemy także fotoferezy. To jest kolejna trudna procedura, mało kto wykonuje je w Polsce. Są to zabiegi dla pacjentów zmagających się z chorobą przeszczep przeciwko gospodarzowi. Do pewnego stopnia jest to proces pożądany, ale żeby go wyciszyć, robi się właśnie fotoferezę. Czyli za pomocą innego urządzenia pobieramy limfocyty, żeby je naświetlić. Potem cały ten materiał wraca z powrotem do pacjenta. Zazwyczaj dzień jest za krótki na to wszystko.

Jakub Przywarty, pielęgniarz
Jakub Przywarty, pielęgniarz

Ilu pacjentów przyjmujecie dziennie?

Średnio trzydziestu-czterdziestu pacjentów jednodniowych dziennie. Jeśli chodzi o dawców, to jest to kilka osób na tydzień, około dwudziestu pięciu miesięcznie. Procedury pobrań są skoordynowane z pacjentem, który czeka na przeszczep na miejscu albo gdzieś na drugim końcu świata.

Dlaczego wybrał Pan hematologię?

Kiedy wracaliśmy z żoną i naszym pierwszym, maleńkim wtedy, dzieckiem z Norwegii, zastanawiałem się, czy wrócić tutaj czy na Izbę Przyjęć. Tam człowiek naogląda się tylu strasznych rzeczy, rozmaitych dramatów czy wypadków. Kiedy ma się swoje dziecko, wszystko to odbiera się mocniej, więc zdecydowałem, że nie. Za hematologią przemawiało też to, że znam ją, przeszedłem przez wszystkie etapy – oddział hematologii, potem transplantacji, no i w końcu wszedłem w rzecz, która jest pomiędzy. Lubię tę pracę. Przez nasz gabinet przewija się mnóstwo ciekawych ludzi. Mimo że są bardzo chorzy – wielu z nich ma świadomość nieuchronności śmierci – jednak prowadzą to swoje życie, starają się. W naszym gabinecie bardzo dużo z nimi rozmawiamy.

Znajdujecie na to czas w natłoku rzeczy do zrobienia?

Rozmowy z pacjentami to jest coś, co szczególnie podobało mi się w Norwegii. Tam poświęca się na nie mnóstwo czasu. Więcej – rozmowa to jest podstawowe zadanie. My ciągle jesteśmy w ruchu: tu podłączamy, tu pobieramy, wykonujemy kolejne czynności i tę rozmowę trzeba prowadzić w międzyczasie. Tak być nie powinno, bo żywego kontaktu z pacjentem, właściwie rozłożonego w czasie, musi być zdecydowanie więcej. Ale jest jak jest, trzeba w tym żyć i liczyć, że kiedyś będzie lepiej.

Póki co staramy się, żeby zawsze było u nas miło. Pacjenci spędzają tutaj mnóstwo czasu.

O czym się rozmawia, gdy pompuje się krew?

O życiu. Z niektórymi pacjentami znamy się od lat, jesteśmy w miarę na bieżąco z tym, co u nich słychać, to jakiś mecz omówimy, a to o dzieciach pogadamy, pooglądamy sobie zdjęcia.

Była u nas dziewczyna, która leżała pół roku na oddziale i przychodziła na fotoferezy. W okresie Bożego Narodzenia żartowaliśmy, że jest Grinchem, bo jej skóra była zielona przez bilirubinę; miała dystans do siebie i poczucie humoru. Znaliśmy z opowieści całe jej życie.

Wyobrażam sobie, że niektóre z tych rozmów mogą być bardzo trudne…

Mamy w gabinecie dwa telewizory, żeby pacjenci mogli sobie oglądać w ciągu kilkugodzinnych zabiegów. Jak tylko zaczyna się serial Trudne sprawy albo programy typu „ukryta prawda”, to natychmiast je wyłączamy. Gdyby ktoś wszedł do nas z kamerą, to tych „trudnych spraw” nagrałby dwa sezony w ciągu jednego dnia… Ale tak – to są również trudne tematy. Wielu pacjentów ma małe dzieci i świadomość paru lat życia przed sobą. Często się zdarza, że pacjenci przychodzą do nas latami, przez ten czas stają się nam bliscy, a potem stan nagle się pogarsza i odchodzą. Nie da się uciec od myślenia, co będzie z jego dzieckiem, jak ono sobie poradzi. To siedzi w głowie. No i potem odchodzi ktoś inny, i znowu ktoś, i znowu.

Telewizor można wyłączyć, ale z własną głową już jest trochę trudniej. Jak sobie z tym wszystkim poradzić?

To jest część tej pracy i trzeba sobie radzić. W domu czeka przecież żona i dzieci. Każdy z nas musi poradzić sobie z tym na swój sposób: czy chce i może brać do siebie, czy lepiej jednak zachować dystans. To drugie to najlepsza droga. Ale nie wolno tego powiedzieć pacjentowi – musimy rozmawiać zawsze w taki sposób, żeby nie odczuł, że stawiamy sobie granicę. Chociaż momentami jest ciężko.

Mamy na oddziale psychologów, ale jeszcze nigdy nie korzystałem z ich porady, nie miałem takiej potrzeby. Nie wykluczam, że być może kiedyś tak się stanie, ponieważ z wiekiem jest mi coraz ciężej. Mam w głowie tyle osób… te wszystkie historie, ale potem zaczynam myśleć o tym, kto przyjedzie za trzy tygodnie, o tym, że Romek jest wpisany w grafik i jeszcze Marcel, i że pogadamy, i że trzeba szykować to konkretne krzesełko, bo ktoś je bardzo lubi. Bez względu na okoliczności zawsze próbujemy sprawić, żeby pacjent był zadowolony, żeby nie miał poczucia, że przychodzimy do pracy, bo musimy. To byłoby chyba najgorsze, co może być.

Jakub Przywarty z zespołem, Klinika Hematologii i Transplantacji Szpiku Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu 
Jakub Przywarty z zespołem, Klinika Hematologii i Transplantacji Szpiku Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu 

Czy z lekarzami na waszym oddziale też przechodzicie na „ty”? Pytam trochę prowokacyjnie bo w szpitalnej hierarchii różnie wyglądają relacje pielęgniarek i pielęgniarzy…

Nie ma u nas żadnego „panie profesorze”, tylko „Dominik, a może zrobimy tak i tak”. Więc tak, jesteśmy z lekarzami na „ty”. My ze sobą współpracujemy. Oczywiście to lekarze decydują, co mamy robić. Ale nie mówią: „Zrób to, bo ja tak chcę”. Pytają, liczą się z naszą opinią. U nas funkcjonuje to świetnie. Jeśli chodzi o aferezy, to w większości spraw decydujemy sami. Jesteśmy operatorami maszyny i wiele zależy od nas. Natomiast lekarz musi być o wszystkim informowany bo na końcu to on bierze odpowiedzialność.

To współdziałanie bardzo mi się podoba. To był też jeden z argumentów, dlaczego chcę pracować akurat tutaj. Ale pewnie, że każdy ma swoje miejsce w szpitalnej hierarchii.

To wszystko przeczy stereotypom na temat zawodu…

Pielęgniarstwo w Polsce ewoluuje, specjalizujemy się. Potrzeba nam pielęgniarek i pielęgniarzy, którzy będą przejmowali od lekarzy niektóre kompetencje czy czynności, których lekarz wcale nie musi robić. Tego już nic nie zatrzyma.

W walce z negatywnymi wyobrażeniami na temat pielęgniarstwa może pomóc dobra edukacja…

Niestety i w tym obszarze potrzeba zmian. Wystarczy spojrzeć, jak to wygląda w Wielkiej Brytanii czy USA, gdzie personel pielęgniarski może robić kolejne kursy, każdy o stopień wyższy. Za nimi idą kompetencje, coraz lepsze zarobki i większa odpowiedzialność. Natomiast w Polsce ciągle jest tak, że osoba z wyższym wykształceniem, po kolejnych specjalizacjach i kursach, nadal będzie robić to samo, co osoba, która nie skończyła żadnych studiów. Ta sytuacja nie jest prawnie unormowana. Jesteśmy teraz w okresie przejściowym. Ale nie ma sensu narzekać, tylko prężnie iść do przodu i próbować zmieniać samemu kawałek po kawałku. Mimo że łatwo nie jest, trzeba mieć naprawdę dużo samozaparcia.

Klinika Hematologii i Transplantacji Szpiku Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu 
Klinika Hematologii i Transplantacji Szpiku Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu 

Myślę teraz o znakomitej większości polskich pacjentów, którym także nie jest łatwo funkcjonować w systemie, który nadal traktuje pacjenta nie najlepiej…

Zawsze powtarzam, że my też kiedyś wylądujemy na takim oddziale jak nasz, to jest tylko kwestia czasu, biorąc pod uwagę, jak duży jest przyrost nowotworów. I wszyscy chcielibyśmy trafić do szpitala, gdzie opieka będzie się wiązała z kontaktem i rozmową, a nie z tym, że personel odbębnia swoją robotę i wychodzi. Wtedy wszystkiego się odechciewa.

Ja także mam przecież doświadczenia jako pacjent albo osoba towarzysząca chorym w mojej rodzinie. Chodzę do przychodni z dziećmi i czasami wystarczy jedno słowo pani z rejestracji, a ja już mam dosyć. Zawsze, gdy jestem świadkiem niefajnych zachowań, od razu mówię, jak to jest u nas na oddziale – że się da – ale to i tak jak grochem o ścianę…

Niestety, przykład szpitali powiatowych, które w ostatnim czasie miałem okazję odwiedzać prywatnie, pokazuje mi jak ogromna przepaść dzieli moje miejsce zatrudnienia od tych placówek i osób tam pracujących. Tam Bogiem jest lekarz, a pielęgniarka „popychadłem”. Nic dziwnego, że i ona potem zachowuje się tak w stosunku do pacjenta.

Co może zrobić pacjent? I jak to zrobić, żeby zadbać o siebie, nikogo przy tym nie urażając?

Przede wszystkim powinien się zapoznać z Kartą Praw Pacjenta bo pacjent ma ogromne prawa – często nieprzestrzegane. Przykładem pierwszym z brzegu jest ograniczanie przez szpitale czasu odwiedzin. Pacjent ma prawo do otrzymania wyników, a ludzie często boją się zapytać… Ale jak to zrobić, żeby było dobrze i żeby pacjent wiedział, o co zapytać i kogo? Zazwyczaj zwraca się do pielęgniarki, lekarza się boi, no bo wiadomo – pani albo pan doktor na pewno nie ma czasu. A tymczasem odpoczywa na kanapie albo ogląda telewizję. U nas tego problemu nie ma, wszyscy wszystko wiedzą, jeśli nie mają wyników, wydrukujemy od ręki.

Nie wiem, jak to ugryźć bo zdaję sobie sprawę, że w tym przysłowiowym „szpitalu powiatowym” nieważne, jak miło się człowiek odezwie, to i tak będzie źle. Wiem, bo sporo mam takich sytuacji w rodzinie. Nie mieści mi się w głowie, że nadal w Polsce tak to wygląda. Brakuje jeszcze tylko chmury z papierosów, jak się wchodzi do dyżurki…

Za Pana żartem stoi surowa ocena specjalisty, któremu bardzo zależy na standardach systemu opieki, rozwoju zawodu i też swoich własnych kompetencji…

Często zdarza się ktoś znajomy, kto trafił do szpitala prosi mnie, żebym to ja porozmawiał, bo wiem, jak i o co zapytać. Rozmowa jest wtedy zupełnie inna i zawsze w końcu pada pytanie, czy jestem z branży. Niektórzy zwracają się do mnie per „panie doktorze”, co bardzo mnie rozśmiesza. Odpowiadam, że cały czas za ten doktorat próbuję się wziąć, ale niestety szkoda mi teraz czasu, bo mam małe dzieci… Ale mówiąc o moim rozwoju – tak, trzeba będzie to kiedyś zrobić. Materiału mam aż nadto.

A jeśli chodzi o system – będzie lepiej. Kiedy zaczynałem, widać było wyraźną lukę pokoleniową: my młodzi, potem długo, długo nic i wreszcie o wiele starsze koleżanki, które dziś są albo zaraz będą na emeryturze. Ciągle słyszeliśmy od nich, że kiedyś to się robiło tak, a teraz my młodzi wymyślamy głupoty… Tymczasem odkąd pracuję na hematologii, leczenie zmieniło się już dziesięć razy, na lepsze bo są nowe badania i nowe wytyczne. Musimy się nieustannie edukować. Nie możemy powtarzać, że kiedyś to się robiło tak i że przecież nie robimy nikomu krzywdy. Jest zupełnie odwrotnie. Trzeba czytać, jeździć na konferencje, dokształcać się. To jest nieodzowna część pracy pielęgniarskiej.

Co daje Panu największą satysfakcję?

Kiedyś na oddziale reanimowaliśmy młodą dziewczynę, dokładnie przez czterdzieści sześć minut. Od tamtej pory co roku dziękuje nam za to, że nie przerwaliśmy. Cieszę się, jak widzę tę fajną uśmiechniętą kobietę, której przez czterdzieści sześć minut nie było na świecie… Takie sytuacje motywują, żeby robić to, co się robi. Im więcej jest spraw, które kończą się mniejszym albo większym sukcesem, to jest super.

Są też mniejsze rzeczy. Miłe jest choćby to, że pacjenci dopytują, kiedy przyjdę bo trzeba im założyć Midline, a wiedzą, że to umiem i zrobię im tylko jedno wkłucie. Fajne jest to, że gdy przyjeżdżają, przynoszą borówki, kiedyś nawet ryby się zdarzyły. W ten sposób próbują się odwdzięczyć za… No właśnie nawet nie wiem za co…

Widzą, jak uwijamy się we dwoje albo czasami w pojedynkę; widzą, że nie siedzimy i nie pijemy kawki, tylko zazwyczaj w biegu, już zimną. Ważna jest dla mnie ich sympatia i uśmiech. Pewnie, że zawsze znajdzie się ktoś, komu nigdy nic nie pasuje, ale to są wyjątki. Dawcy wypełniają setki ankiet dotyczących zadowolenia i jak dotąd nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś nie był zadowolony. Nie zamieniłbym tej pracy na nic innego. Robimy coraz to nowe rzeczy. Na przykład od niespełna dwóch lat zakładamy linie naczyniowe pośrednie. To coś pomiędzy wenflonem a linią naczyniową centralną. To kolejna kompetencja, którą dostaliśmy do ręki. Jesteśmy naprawdę wysoko w tej naszej szpitalnej hierarchii.

Rajd po Zdrowie, 2023 r.
Rajd po Zdrowie

Także dlatego, że zajmujecie się rzeczami, które nadal w Polsce potrafi niewielu specjalistów…

Moja żona jest oddziałową na oddziale intensywnej terapii. Ale to tak odmienne specjalizacje, że bardzo często nie wiem, o czym mówi, a ona nie ma pojęcia, o czym ja opowiadam. Nie mówię, że pielęgniarka nie powinna wykonywać podstawowych obowiązków bo powinna. Ale specjalizacja to jest przyszłość naszego zawodu i w tym kierunku powinniśmy zmierzać. Utarło się, że pielęgniarka powinna wiedzieć wszystko, ale to jest niemożliwe. Pamiętam może trzydzieści procent z ogromu wiedzy, którą zdobyłem na studiach, za to świetnie znam się na sprawach specjalistycznych, bo tym zajmuję się na co dzień i tego się uczę na bieżąco. Część podstawowych obowiązków, jak w Skandynawii, powinni przejmować opiekunowie, żeby pielęgniarki mogły wejść o poziom wyżej, i robić to wszystko, czego nie muszą robić lekarze. Z roku na rok wszystko idzie coraz bardziej do przodu. Mam nadzieję, że będziemy taką grupą, jaką dzisiaj są pielęgniarki w Anglii i USA – że będziemy mieli taki sam status i będziemy się cieszyć wysokim stopniem zaufania społecznego.

Rozmawiała: Kinga Gałuszka

Podobne artykuły