Z Anią poznałyśmy się w liceum, jeszcze w czasach olimpiady chemicznej. Od tego czasu nasze losy regularnie się przeplatały.
Na początku mieszkałyśmy razem w nieistniejącym już hotelu Harctur, sławnym wśród stypendystów Krajowego Funduszu na Rzecz Dzieci i uczestników olimpiad. Był to specyficzny hotel z pokojami kilkuosobowymi, gdzie ciągle przebywało się razem. Przygotowywałyśmy się do Międzynarodowej Olimpiady Chemicznej, na którą ja już leciałam, a Ania miała lecieć za rok. Już wtedy uderzyło mnie, jak bardzo żywiołową osobą była Ania. I jak bardzo związaną ze swoimi Najbliższymi.

Później nasze ścieżki przecinały się kilkukrotnie w czasie studiów. Pamiętam Anię z kongresów studenckich Warsaw International Medical Congress, kiedy „zgarniała” nagrody za doniesienia zjazdowe, w tym za najlepsze doniesienie zjazdowe w dziedzinie onkologii. Mimo iż nie w tym samym czasie, to jednak wybrałyśmy Berlin na miejsce wymiany studenckiej Erasmus. I zamieszkałyśmy w tej samej części Warszawy – kilka minut drogi na piechotę od siebie.
Nasze ścieżki mocno splotły się, kiedy po raz kolejny w życiu zaczęłyśmy robić coś razem, tzn. pracować w Klinice Hematologii, Onkologii i Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Warszawie, kierowanej przez prof. Wiesława Wiktora Jędrzejczaka. W tym czasie zaprzyjaźniłyśmy się. Byłyśmy inne, a jednak potrafiłyśmy współpracować.
Ania była wulkanem energii. Profesor Jędrzejczak powiedział kiedyś, że Ania ma w sobie tyle energii, że na rozstaju dróg może wbiec w tysiąc ścieżek, ocenić co jest na ich końcu, wrócić do miejsca wyjścia i pójść już w celowany sposób tą, którą uznała za tę właściwą, pociągając za sobą pozostałych.

Po pracy realizowałyśmy projekty. Początkowo głównie PALG i PLRG, następnie również PGSz, w ramach których Ania rozpoczęła swoją przygodę ze szpiczakiem plazmocytowym wymagającym dializoterapii. Pamiętam nasze pierwsze projekty dotyczące tego zagadnienia i dziesiątki telefonów i maili podsumowujących co już udało nam się zebrać i co jeszcze musimy zrobić, żebyśmy mogły przedstawić pierwsze wyniki. Ania pociągnęła temat dalej i rozpoczęła realizację tego zagadnienia na forum Europejskiego Towarzystwa Transplantacji Krwi i Szpiku (The European Society for Blood and Marrow Transplantation, EBMT).
Naprawdę trudno zliczyć projekty, które razem realizowałyśmy. Nie wszystkie udało nam się dokończyć. Ania nigdy nie uznawała tłumaczenia się: „nie mogę”, „nie mam siły”. Dzwoniła i mówiła: „Asieńko, musimy…”. I robiłyśmy.
Poza swoim ogromnym zapałem naukowym całe życie była najbliżej Tych, którzy byli dla niej najważniejsi. Syna Maksa, męża Pawła i Rodziców. Ciepło mówiła o wszystkich. Nie słyszałam, żeby kiedykolwiek powiedziała o kimś coś złego. W każdym widziała jego ogromny potencjał do bycia mądrym, dobrym, kochanym, wspaniałym… I w cudowny sposób to zawsze wypowiadała.

Im dłużej Jej nie ma wśród nas, tym – ku mojemu przerażeniu – coraz bardziej mi Jej brakuje. Nikt nie dzwoni i nie zleca mi tysiąca zadań. Które – o dziwo – były wykonalne, jeżeli zabierałyśmy się za nie razem.
Joanna Drozd-Sokołowska
Zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego pana Pawła Gajdy