29 lipca 2025 / Emil Zawieja

"Miłość bez słów" – recenzja filmu "Earl i ja, i umierająca dziewczyna"

W filmach, w których bohater mierzy się z ciężką chorobą bardzo często przewijają się motywy przyjaźni czy miłości, dlatego też, przedstawienie ich w oryginalny sposób to trudne zadanie. "Earl i ja, i umierająca dziewczyna" robi to jednak po mistrzowsku.

"Miłość bez słów"  – recenzja filmu "Earl i ja, i umierająca dziewczyna"

Tytułowa trójka bohaterów i relacje między nimi to majstersztyk. Spora w tym zasługa realizmu, bowiem niemal wszystkie interakcje pomiędzy Earlem, Gregiem i Rachel są w mojej ocenie niezwykle autentyczne. Nie zawsze rozmawiają o rzeczach wzniosłych, mają niecodzienne przemyślenia –  i dobrze, bo dzięki temu czułem się, jakbym śledził losy prawdziwych, oryginalnych ludzi, a nie jednowymiarowych postaci, rzucających górnolotne frazesy.

Oryginalność bohaterów, która nie przeczy realizmowi całego przekazu to rzadkość, która tutaj jest zrealizowana wzorcowo. I choć marazm Grega bywał czasem irytujący, to całokształt jego charakteru był bardzo intrygujący. Pomagają w tym jego niecodzienne zainteresowania –  kręcenie celowo kiczowatych parodii klasyków kina kręcone wraz z Earlem, to przyjemna odskocznia od poważnej fabuły. Nawet przerysowane poboczne postacie bardziej pozytywnie zapadają w pamięć, niż szkodzą całości tej autentyczności. Na wyróżnienie zasługuje tutaj Jon Bernthal, który rewelacyjnie wcielił się w rolę ekscentrycznego nauczyciela historii. Zakręcony, ale mądrze radzący głównym bohaterom nauczyciel dodaje filmowi sporo kolorytu.

Ten charakterystyczny koloryt udało się osiągnąć także za sprawą eksperymentalnego stylu całego filmu. Animowane wstawki, ujęcia kręcone "do góry nogami" –  wszystko to przykuwa uwagę widza. Prawdziwie mistrzowskim zabiegiem jednak jest dla mnie niecodzienne łamanie czwartej ściany. Niecodzienne, bo Greg nie tylko zwraca się bezpośrednio do nas, ale w pewien sposób prowadzi z nami psychologiczną grę. Próbuje odgadnąć, co myślimy w konkretnej scenie i zasiewa ziarno niepewności co do tego, w jaki sposób historia się zakończy. Dodaje to filmowi elementu interaktywności i bardzo skutecznie angażuje odbiorcę.

Największa zaleta filmu to podejście do przyjaźni i miłości. Jest samoświadomy, w pewien sposób drwi z romansów, w których co chwila dochodzi do fizycznego zbliżenia. "Earl i ja, i umierająca dziewczyna" podchodzi do rozwoju relacji bardzo subtelnie i niespiesznie. Przez cały seans czekałem, aż w końcu padnie klasyczne "kocham Cię". Nie doczekałem się tego, i bardzo dobrze.  Bo choć w filmie nie pada ani jedno wyznanie miłosne, nie ma w nim fizycznego zbliżenia, to po seansie nie miałem wątpliwości, że miłość odgrywa tutaj ogromną rolę. I że jest to dla mnie jedna z piękniejszych reprezentacji miłości platonicznej w kinematografii. 

Film bardzo dojrzale podchodzi do tematyki nowotworowej. Cierpiąca na białaczkę Rachel pokazuje wiele problemów wiążących się z przebiegiem. Nawet takich, o których za często się nie mówi. Jej monolog o tym, jak obrzydliwie czuje się we własnym ciele łapie mocno za serce. Nie ma tutaj tanich chwytów, których zadaniem jest co chwilę wyciskać z widzów łzy. Łzy rzeczywiście płyną, ale są wywoływane naturalnie, bez sztucznego pośpiechu.

Najlepsze filmy, to takie, do których wraca się pamięcią niezliczoną ilość razy. "Earl i ja, i umierająca dziewczyna" z całą pewnością jest dla mnie takim filmem. To prosta, ale pomysłowo zrobiona historia, z niezwykłymi bohaterami, wbijającymi się głęboko w pamięć. Historia, która pięknie pokazuje, że żeby kochać, nie trzeba nawet tego mówić.

 

NASZA OCENA: 9/10

Podobne artykuły