Mam ochotę zacząć od przewrotnego pytania: po blisko 12 latach życia w Szwecji w jakim języku Pan teraz myśli?
Oczywiście najczęściej po polsku, chociaż – zwłaszcza w Szwecji – po szwedzku. Zresztą moje zainteresowania Szwecją, jej historią z bogatym wątkiem polsko-szwedzkich stosunków (dynastia Wazów, potop itd.) sięgają lat 80-siątych minionego wieku i czasów licealnych, kiedy to wstąpiłem do Towarzystwa Polsko–Szwedzkiego. Już wtedy zacząłem uczyć się języka szwedzkiego, a w czasie studiów – bo mimo moich humanistycznych zainteresowań, zawsze chciałem skończyć medycynę i zostać lekarzem – dwa razy jeździłem w czasie wakacji do Szwecji gdzie pracowałem jako opiekun osób chorych, m.in. w oddziale onkologiczno-paliatywnym. To była także okazja do szlifowania języka.
Jednak po ukończeniu studiów na Wydziale Lekarskim Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, wszystko wskazywało na to, że Pańska kariera będzie rozwijać się w Polsce?
Też byłem tego pewien. Tym bardziej, że szybko trafiłem do kierowanej przez prof. Aleksandra Skotnickiego Kliniki Hematologii CMUJ w Krakowie, zdobyłem oba stopnie specjalizacyjne z zakresu chorób wewnętrznych i obroniłem pracę doktorską (ekspresja glikoproteiny P u chorych z ostrą białaczkę szpikową). W tym też okresie byłem na półrocznym stażu w Fred Hutchinson Cancer Research Center w Seattle w USA (w ośrodku, w którym pracował prof. E.Donnall Thomas, laureat nagrody Nobla z medycyny i fizjologii, który otrzymał tę nagrodę w 1990 roku za badania nad przeszczepianiem szpiku kostnego).
Niestety koniec lat 90-siątych w Polsce nie sprzyjał ani pracy w charakterze lekarza ani naukowca. Atmosfera ciągłej niepewności, groźba zwolnień i likwidacji etatów, słabe wynagrodzenia nie nastrajały optymistycznie. Czułem się tym przytłoczony, a z drugiej strony pragnąłem nowych wyzwań. Kiedy więc w 2001 roku dowiedziałem się, że Szwedzi szukają lekarzy zdecydowałem się na wyjazd.
I trafił Pan do innego świata?
Z ówczesnej perspektywy zdecydowanie tak. Inna organizacja pracy, inne warunki, wreszcie inne możliwości rozwoju naukowego. Początkowo pracowałem w Katrineholm, później w Goteborgu i Varberg. Zrobiłem specjalizację z hematologii. Od stycznia 2008 roku pracuję na stanowisku ordynatora w Centrum Hematologicznym Szpitala Uniwersyteckiego Karolinska Huddinge w Sztokholmie. Zajmuję też stanowisko eksperta ds. choroby Gauchera w ramach Zespołu ds. Chorób Rzadkich przy Krajowej Radzie ds. Zdrowia i Opieki Społecznej (The National Board of Health and Welfare), szwedzkim odpowiedniku ministerstwa zdrowia i opieki społecznej. Ponadto, w Szwedzkim Towarzystwie Hematologicznym jestem członkiem Komisji Jakości oraz ekspertem w zakresie choroby Gauchera, innych lizosomalnych chorób spichrzeniowych oraz limfohistiocytozy hemofagocytarnej.
Czym różni się funkcja ordynatora w szwedzkich realiach od analogicznej funkcji pełnionej w polskich ośrodkach?
Najważniejszą i rzucającą się w oczy różnicą jest bardzo duża autonomia jaką mają lekarze pracujący w Szwecji. Wiąże się to z całkiem innym stylem kierowania oddziałami. Po pierwsze nie ma jednej osoby kierującej oddziałem w takim sensie jak w polskich szpitalach, gdzie każdemu oddziałowi szefuje zawsze jeden lekarz, w klinice uniwersyteckiej zwykle - z tytułem profesora.
Tu w jednym oddziale jest kilku ordynatorów i kilku profesorów, i każdy z nich prowadzi własne linie naukowe, sam za nie odpowiada i w związku z tym sam niesie cały ciężar odpowiedzialności za swoje decyzje. Nie oczekuje się, że rozwiązanie każdego problemu musi uzyskać „błogosławieństwo” szefa. Oczywiście w trudnych, wymagających współpracy przypadkach zawsze można liczyć na pomoc kolegów, czy konsylium, ale takie konsultacje zdarzają się dość rzadko i nie są rutyną.
Natomiast w sensie administracyjnym każdy oddział ma osobę, zwaną szefem działalności (verksamhetschef), która nim kieruje ale nie musi to być lekarz. Na przykład ośrodkiem przeszczepiania macierzystych komórek hematopoetycznych w Karolinska kieruje pielęgniarka (ze stopniem naukowym doktora). Na tych stanowiskach zdaża się, że pracują także ekonomiści, fizjoterapeuci, czy lekarze ze specjalnością inną niż profil oddziału.
Jest także osoba, która koordynuje pracę całego zespołu lekarskiego oddziału czy kliniki, taki szef lekarzy (läkarchef). Ma on obok zadań czysto administracyjnych, jak np. pilnowanie budżetu, dbanie o etaty itp., inną zupełnie w Polsce nie znaną funkcję – dba o dobrą atmosferę wśród lekarzy, o to aby się dobrze czuli w miejscu pracy i ze sobą, umieli się dogadywać z pacjentami i personelem nielekarskim, dobrze komunikowali swoje potrzeby, plany zawodowe, itp. Jeśli jest taka konieczność, szef lekarzy pełni też rolę mediatora. Rola takiej osoby przy naszej trudnej, bardzo odpowiedzialnej pracy jest nie do przecenienia.
Na koniec wspomnę o odmiennym sposobie zwracania się do siebie. Polega on na tym, że w Szwecji wszyscy zwracają się do siebie na ‘ty’ (wyjątkiem jest jedynie król, do którego należy się zwracać ‘jego wysokość’). Dlatego wszyscy lekarze kliniki bez wyjątku, od najmłodszego asystenta po emerytowanych profesorów (jak np. sławni Gösta Garthon czy Jan Palmblad) mówią do siebie po imieniu.
Kto może zostać ordynatorem, bo chyba trzeba spełniać jakieś kryteria?
Oczywiście, że ta funkcja musi być pełniona przez lekarza z doświadczeniem i odpowiednią wiedzą. W skrócie ordynator w oddziale hematologicznym Karolinska musi mieć dwie specjalizacje: z hematologii i z chorób wewnętrznych oraz doktorat z hematologii. Co ważne, od daty uzyskania drugiej specjalizacji musi upłynąć minimum 5 lat. Oczywiście zawsze trzeba wygrać konkurs – nie ma mianowania ordynatorów.
Ja pracuję w oddziale, w którym jest 4 ordynatorów. Oddział ma 24-30 łóżek. Mamy też 15-20 łóżkowy oddział dziennego pobytu. Moim najbliższym współpracownikiem jest Polka, dr med. Monika Klimkowska, nasz hematopatolog.
Może coś więcej o samym oddziale?
Sam oddział kliniczny jest bardzo nowoczesny, oddany po remoncie do użytku w dniu 1 grudnia 2013 roku. Na pierwszy rzut oka przypomina bardziej biuro niż szpital: duże przeszklone ściany wielu pomieszczeń (np. stacji pielęgniarskich), liczne stanowiska komputerowe, punktowe oświetlenie, podświetlany blat recepcji, rzeźby i postery. Poza 2 salami 2-osobowymi, wszystkie pozostałe to pokoje jednoosobowe z przedsionkiem i własnym, pełnym węzłem sanitarnym oraz dezynfekcją. Wiele zadań komunikacyjnych spełnia poczta pneumatyczna. Cała dokumentacja medyczna, wysyłanie skierowań i otrzymywanie wyników, przepisywanie recept, ordynowanie cytostatyków, a nawet wydawanie leków chorym na oddziale jest całkowicie skomputeryzowane. W oddziale tym wykonuje się m.in. wszystkie procedury wysokodozowanej chemioterapii połączonej z przeszczepieniem autologicznych macierzystych komórek hematopoetycznych dla całego województwa sztokholmskiego (ponad 100 procedur rocznie), zamieszkałego przez ok. 2,1 miliona osób.
A jak wygląda możliwości dostępu do nowoczesnego leczenia, do leków i procedur.
Może zacznę od tego, że w Szwecji opieka zdrowotna, jakość leczenia i funkcjonowanie służby zdrowia zajmuje w polityce państwa najważniejsze miejsce. To numer jeden wśród zadań jakie stawia sobie każdy rząd szwedzki od wielu lat. Partia polityczna, która przesunęłaby te priorytety na rzecz innych zadań, nie ma szans na sukces wyborczy. Z formalnego punktu widzenia, każdy lekarz pracujący w Szwecji może zapisać choremu każdy lek zarejestrowany w UE. To lekarz specjalista sam decyduje co jest najlepsze dla chorego, a dyrekcja szpitala nie może odmówić sprowadzenia danego leku. Jeżeli wiąże się to z ryzykiem zachwiania budżetu szpitala szuka się rezerw, oszczędności w innych sektorach, przesuwa dostępne środki, a w ostateczności angażuje siły polityczne odpowiedzialne za politykę zdrowotną, ale to nie może pozbawić chorego dostępu do leczenia albo odraczać je na długie tygodnie czy miesiące, kiedy istnieje dobrze udowodniony medycznie, przełomowy wypływ nowej terapii na przebieg choroby.
Brzmi jak bajka. Czy w tym wręcz idealnym modelu czegoś Panu brakuje?
Brakuje mi „polskiego” podejścia do pacjenta. Mam na myśli empatię, serdeczność, bardziej ludzkie patrzenie na człowieka, który jest ciężko chory i poza doskonałą opieką potrzebuje tego co w Polsce jednak jest na porządku dziennym: podtrzymania na duchu, pocieszenia, podania ręki.
To może nabiera Pan już ochoty aby wrócić do kraju?
Nie powiem, że o tym nie myślę. To chyba naturalne dla kogoś kto się urodził, wykształcił i ukształtował jako lekarz w Polsce. Szczególnie teraz kiedy obroniłem pracę habilitacyjną i „usamodzielniłem się’ jako pracownik naukowy. Być może tak się stanie, tym bardziej, że w Polsce z tego co się orientuję będą powstawać i rozwijać się nowe uczelnie medyczne - Olsztyn, Rzeszów, Kielce, Zielona Góra– być może mógłbym znaleźć tam swoje miejsce. Rozważyłbym powrót do kraju gdybym znalazł środowisko, które byłoby zainteresowane wykorzystaniem tego czego nauczyłem się przez lata pracy za granicą.
Wrócił Pan właśnie z Poznania, gdzie uczestniczył Pan w zjeździe polskich hematologów. Jak Pan ocenia to spotkanie?
Uważam, że jubileuszowy XXV Zjazd PTHiT w Poznaniu był bardzo udany. Byłem pod wrażeniem nie tylko wysokiego poziomu naukowego Zjazdu, umiejętnie rozkładającego akcenty edukacyjne i naukowe, ale również profesjonalnej i życzliwej organizacji na najwyższym poziomie, przypominającej duże hematologiczne spotkania europejskie. Doroczne spotkania Szwedzkiego Towarzystwa Hematologicznego mają przede wszystkim charakter edukacyjny i są realizowane w mniejszej skali niż ostatni Zjazd PTHiT (nie ma np. sesji równoległych).