Jest raczej niepraktykowane nigdzie na świecie, żeby tak robić. Ja tak zrobiłem i z powodzeniem latałem. I na trzecim moim locie w życiu miałem awarię. Pękła sprężyna odciągowa, która cofa pedał gazu. Bez niej gazu nie dawało się zdjąć. Zablokował się w pozycji maksimum. W motolotni, kiedy się da więcej gazu, to niezależnie od tego, co się robi ze sterownicą, ona się wznosi do góry. W związku z tym zacząłem nabierać wysokości, kompletnie bez możliwości kontrolowania tego wznoszenia. Nabierałem wysokości i nie przychodziło mi do głowy nic, co mógłbym z tym zrobić. Wiedziałem, że jedyne, co mogę zrobić, to zdecydować się całkowicie wyłączyć silnik. Motolotnia wtedy nie spada, tylko szybuje. Nie ma możliwości, siedząc w motolotni, odzyskać pracy silnika. By to zrobić, trzeba wysiąść i obrócić śmigło. Silnik raz wyłączony w powietrzu nie podlega włączeniu. Kompletnie nie wiedziałem, czy mam wystarczające umiejętności do tego, żeby bez silnika, w trybie szybowania, wylądować. Ani, co powinienem uczynić. Na jakichś 1400 - 1600 metrach wysokości stwierdziłem, że muszę coś zrobić, nim utracę sterowność. Nie pamiętam dokładnie, przy jakiej wysokości w końcu wyłączyłem silnik i przeszedłem w tryb szybowania.
Nie mam z nikim łączności (era przedkomórkowa). Za sobą jedynie 40 minut wylatanych. Siedzę w foteliku plastikowym na wysokości półtora kilometra nad ziemią i szybuję bez silnika ku jakiejś przygodnej łące. Jestem z tym całkowicie sam, nie mam z kim porozmawiać. To znaczy – nie ma bytu, podmiotu naprzeciwko mnie, rozumu na przeciwko mnie, z którym mógłbym się dogadać w tej sytuacji. Jakoś to przedyskutować. Zaproponować: Może zróbmy to inaczej. Uśmiechnąć się. Zaczarować urokiem osobistym. Zrobić cokolwiek, co ludzie w takich sytuacjach robią: ja ci dam coś, ty mi daj coś, zróbmy to tak. Nie – po prostu albo za pomocą ruchów sterownicą zrobię tak, że dolecę, albo zrobię tak, że nie dolecę. I cokolwiek zrobię, nikogo to nie obchodzi. Jestem naprzeciw czegoś, co kompletnie nie ma rozumu. W tamtej chwili wprawdzie się nie nawróciłem, ale autentycznie bardzo głęboko poczułem, dlaczego ludzie to robią. Uświadomiłem sobie nieomal gotowość do tego. W takim jak ten punkcie wiele osób zaczyna szukać po drugiej stronie - w świecie - sensu, jakiegoś bytu, z którym można by się było dogadać na sposób ludzki. Bo konfrontacja z tym, że nie ma czegoś takiego w podobnej sytuacji, jest niemożliwa do zniesienia.
Ona jest w ogóle niemożliwa do zniesienia. Dlatego próbujemy świat, który jest - a nie wiemy, jaki jest - interpretować w kategoriach sensu. Na przykład mówimy: Po to było mi to, żebym zrozumiał tamto. To już zakłada istnienie Boga – prawda? My tego oczywiście nie zakładamy, ale tak mówimy. Nawet buddyści, którzy nie wierzą w Boga, mówią, że dobre rzeczy przynoszą dobre skutki, a złe rzeczy złe skutki. A kto decyduje, które są dobre, a które złe, skoro nie ma Boga?
Kiedy pytamy: dlaczego mnie to spotyka? – to jakby było oczywiste, że musi istnieć przyczyna dająca się zinterpretować humanistycznie. Na pytanie: Dlaczego mnie to spotyka, nie wystarcza odpowiedź: Bo urwał się dźwigar. Ale dlaczego urwał się dźwigar? – pytamy dalej. Czyli domagamy się sensu. Domagamy się, żeby świat był bytem sensownym. Sensownym na sposób ludzki. Dlatego nadajemy wydarzeniom znaczenie.
Tak też było w sytuacji motolotni - leciałem, słysząc tylko gwizd wiatru w linach; widząc, że jedynym bytem, jaki mam naprzeciwko, jest powietrze, czyli nic; wiedząc, że nikogo nie obchodzi, jaki jestem i kim jestem. Tylko po prostu – zrobię dobry ruch albo zły. I tyle. I nawet jak grzmotnę o ziemię, to po prostu przylecą ptaki na to pole mnie podziobać – i nic więcej.
Ja wtedy skupiłem się nie na modlitwie czy nawracaniu się, tylko na rozluźnieniu ciała, na maksymalnym czuciu tego lotu i na wylądowaniu. I wylądowałem bez problemu. Tylko przez kilka minut przez skurcze w dłoniach nie byłem w stanie puścić sterownicy.
Skonfrontowałem się wtedy z tym, co czuje człowiek stający wobec bezsensu życia czy egzystencjalnej samotności. Przykładowo: dowiadujesz się, że twoje ciało czegoś tam nie produkuje. W tej sytuacji to, co czysto fizyczne, bezsensowne, kasuje to, co mentalne, twoje. Jako istota myśląca wierzysz czy marzysz, a tu przychodzi coś z całkiem innego porządku. I to jest traumatyczne.
Człowiek ma potrzebę, by to, co robi, miało jakiś powód, było np. sprawiedliwe, albo, żeby miało cel. By tak funkcjonował świat.
Moim zdaniem - mówię teraz w kontekście dawstwa szpiku - aktem, który ma to zapewnić, jest złożenie ofiary. Ofiary składano od zarania dziejów ludzkości po to, by Bóg lub los to wynagrodził. O tym jest np. historia Wandy, opisana w Święcie wiosny Igora Strawińskiego. Wiedziała, że jej plemieniu wiele razy udało się obronić i jest niemożliwe, żeby cały czas się to udawało. By jej plemię mogło dalej istnieć, złożyła ofiarę w postaci własnego życia. Poświęcam się, a kiedy to robię, świat mi odpłaci. A to znaczy, że jest sensowny, że nie jest pusty (z tego wniosek, że niemożliwy jest konsekwentny ateizm).
Składaniu ofiary towarzyszy myśl: Jak ja tu i teraz oddam szpik, kogoś uratuję, to kiedyś gdzieś ktoś uratuje moje dziecko. Na logicznym poziomie to nie ma sensu. Ale na magicznym ma. Ludzie oddają kawałek siebie, by w ten sposób złożyć ofiarę o charakterze nieświadomie religijnym. I co więcej, jest to nieuniknione dla gatunku ludzkiego. Człowiek taki jest.
Czy te uczynki są wyjątkiem od wpisanej w biologię człowieka rywalizacji, czy jednak człowiek jest z natury dobry?
Psychologia współczesna ma tendencję do redukowania człowieka do małpy, małpy do ukwiału, a ukwiału do bakterii - czyli jakby człowieka do bakterii. Ale przecież my nie robimy pewnych rzeczy dlatego, bo małpy je robią. My właśnie robimy pewne rzeczy, których małpy nie robią. One nie wyprowadzają analogii małpy do rośliny, a my to robimy. Z pewnością można spotkać u zwierząt sytuację współpracy czy bezinteresownej pomocy, ale to nie ten mechanizm działa w człowieku zostającym dawcą szpiku. On w ten sposób realizuje pragnienie, żeby obok praw fizyki i biologii istniało prawo odpłaty. Dla niego przeżycie, że pomógł, ma sens.
Ludzie myślą: Mam raka. Rak to kara, konsekwencja czegoś, znak. Znak po to, żeby mnie to nauczyło - na przykład - bardziej cenić swoją rodzinę, Boga itd. Nikt nie powie – mam raka i to nie ma żadnego sensu. Z jednej strony są komórki macierzyste, które powodują białaczkę – a z drugiej wojna w Syrii – rzeczy z zupełnie innego porządku. Bez Boga człowiek tego nie uniesie, bo by zwariował. Taka zmutowana komórka potrafi w sekundę przekreślić świadomość czy rzeczywistość. Pojawia się znikąd, bez przyczyny, przypadkowo, a ja potrzebuję wyjaśnienia na poziomie humanistycznym. Więc je znajduję: ona zmutowała, żebym mógł bardziej kochać swoje dzieci.
Weźmy nasze główne egzystencjalne pytanie – dlaczego umieramy? Niemożliwe, żebym został skazany, skoro nic nie zrobiłem! Skąd taka myśl? Przecież nic nie zrobiłeś, ale też możesz zostać skazany. Niewinnie skazany!
Są współcześnie próby sprowadzenia ludzkich zachowań do zachowań korzystnych ewolucyjnie. To absurdalna próba zastąpienia humanistyki biologią. Nie ma bowiem takiego zachowania, które ludzie robią, czy nawet wymyślonego, którego nie robią, a którego by się nie dało sprowadzić do jakiejś ewolucyjnej korzyści.
Dawniej, szukając powodu, który da się mentalnie - nie fizykalnie - opisać, ogarnąć rozumem, mówiono o śmierci: Bóg tak chciał. Czytałem kiedyś taki wiersz. Mówił o tym, dlaczego ktoś przeżył wojnę. I poeta wymienia: bo tam były drzewa, bo nie było tam drzew, bo jechali, bo stanęli. To jest wiersz o tym, że się umiera bez sensu. Wstrząsający i nie do przyjęcia, bo odczłowieczający, jest brak mentalnej przyczyny śmierci.
Wypowiedź - wierne przytoczenie wywiadu autorki tej publikacji z psychologiem Pawłem Droździakiem, psychoterapeutą i trenerem grupowym i mediatorem rodzinnym, autorem książki Blisko, nie za blisko – terapeutyczne rozmowy o związkach, Sensus 2013