Pan profesor pełni wiele ważnych funkcji: kierownika Kliniki Transplantacji Szpiku i Onkohematologii w gliwickim oddziale Centrum Onkologii - Instytutu im. Marii Skłodowskiej-Curie, jednym z najaktywniejszych ośrodków przeszczepowych w Europie, prowadzącym badania podstawowe i kliniczne; oraz równie istotne funkcje: prezesa Stowarzyszenia Polskiej Grupy ds. Leczenia Białaczek u Dorosłych (PALG) i Polskiej Grupy Badawczej Chłoniaków (PLRG); sekretarza sekcji ostrych białaczek Europejskiego Towarzystwa Przeszczepiania Krwi i Szpiku (EBMT); na liście prac profesora jest też członkostwo w Europejskiej Grupie ds. Leczenia Ostrych Białaczek Limfoblastycznych u Dorosłych (EWALL) - a na koniec – bycie jednym z założycieli, a zarazem liderem-wokalistą zespołu Autentikos (pisze teksty, czasem muzykę). Profesjonalni muzycy w zespole mają w portfolio „Bursztynowego Słowika” na festiwalu w Sopocie, w obecnym składzie wydali płytę, walczą o pierwsze miejsca na listach przebojów w radio, koncertują, nagrywają wideoklipy.
Łączenie medycyny ze sztuką, z muzyką, fotografią czy literaturą, ogólnie – z pozazawodowym hobby, z pasją podróżniczą itp. nie jest czymś wyjątkowym. Jednak ta konkretna fuzja zainteresowań i aktywności – wokalisty i tekściarza oraz wybitnego, kreatywnego naukowca w dziedzinie medycyny – jest intrygująca. Z jednej strony mamy do czynienia z oryginalnym, niekonwencjonalnych myśleniem, przewodniczeniem grupom naukowym poszukującym innowacyjnych rozwiązań, współpraca z zespołem chirurga-wizjonera prof. Adama Maciejewskiego w przeprowadzaniu pierwszych na świecie transplantacji organów i tkanek z obszaru głowy i szyi, a przy tym tworzenie metod przeciwdziałania odrzuceniu przeszczepu. Z drugiej strony śpiewanie, scena muzyczna, teksty piosenek oraz (analogicznie z pisaniem przez profesora protokołów procedur medycznych czy projektowaniem badań klinicznych) inwencja programowa, wizerunkowa, a nawet menadżerska zespołu Autentikos. Jedni nazywają to ekstrawagancją, inni w ocenie tej medyczno-muzycznej „hybrydy” optują za pozostaniem profesora wyłącznie przy „poważnej” medycynie. Jeszcze inni, jak jego rodzina, sekundują mu w byciu liderem grupy muzycznej. On sam twierdzi, że śpiewa, bo lubi, bo mu to sprawia przyjemność. I tyle. Jednak dostrzega potencjalną pułapkę tej sytuacji: brak czasu. Z mojego punktu widzenia zarówno działalność jako lekarza-naukowca, jak aktywność w muzyce wydają się – w wydaniu prof. Giebela - nie stawiać granic wyobraźni, marzeniom, emocjom, a także doskonaleniu kompetencji.
HEMATOONKOLOGIA.PL: Co sprzyja Pana pozycji zawodowej – wybitnego klinicysty, transplantologa i naukowca? Pana udziałem są nie tylko obchody lekarskie w białym kitlu, konsultacje, wizyty lekarskie, ale też badania podstawowe i kliniczne ukierunkowane na opracowanie nowych sposobów mobilizacji komórek krwiotwórczych, nowych protokołów przygotowania mieloablacyjnego oraz dróg podania materiału przeszczepowego, przewodniczenie grupom badawczym itd.
PROF. SEBASTIAN GIEBEL: Nie używam kitla, za to jako kierownik Kliniki mam stale bezpośredni kontakt z pacjentem, co jest dominującą potrzebą w realizacji zawodu lekarza. Głównie konsultuję, czasem w sposób ciągły, bo chorych wymagających decyzji jest wielu, a ja jestem na oddziale osobą referencyjną. Do tego dochodzą sprawy administracyjne Kliniki i aktywność naukowa na płaszczyznach: lokalnej w Gliwicach, krajowej i międzynarodowej. Na miejscu doskonalę metody związane z transplantacją komórek krwiotwórczych. Naszym najpraktyczniejszym osiągnięciem jest opracowanie protokołu ich mobilizacji (HSC) z zastosowaniem pośrednich dawek arabinozydu cytozyny i czynnika stymulującego wzrost kolonii granulocytów (G-CSF). Przetestowaliśmy go i staje się coraz popularniejszy w Polsce i zagranicą. Drugi nasz sukces, wymagający jeszcze udokumentowania, to modyfikacja procedur przygotowania do autologicznego przeszczepu szpiku u chorych na szpiczaka plazmocytowego, gdzie w ramach tandemowej procedury stosujemy melfalan, zgodnie ze standardem, ale później napromieniamy szpik całego ciała pacjenta, co jest metodą nowatorską, dającą nadzieję na osiągnięcie maksymalnej skuteczności, a z drugiej strony – zgodnie z naszym doświadczeniem - bezpieczną. Oszczędza bowiem te narządy, które nie muszą być napromieniane, a dawki promieniowania koncentruje na szkielecie, czyli w miejscu lokalizacji choroby. W końcu, opracowujemy modyfikacje w zakresie transplantacji komórek krwiotwórczych od dawców haploidentycznych, których wykonujemy coraz więcej - w przypadku braku wszczepu, jego utraty lub jego słabej funkcji. Stosujemy wyselekcjonowane komórki macierzyste podawane bezpośrednio doszpikowo, do kości biodrowych. Tego, zgodnie z moją wiedzą, nikt na świecie nie robi, a nasze pierwsze doświadczenia są bardzo obiecujące. Z drugiej strony CO w Gliwicach to miejsce, gdzie leczy się chorych z nowotworami litymi. To pole wykorzystujemy do opracowywania nowych metod leczenia nowotworów litych z zastosowaniem materiału komórkowego pochodzącego ze szpiku bądź z krwi. Aktualnie toczy się badanie dotyczące immunoterapii komórkowej nowotworów regionu głowy i szyi z wykorzystaniem limfocytów od dawców niespokrewnionych. Na razie są to jeszcze bardzo wczesne obserwacje, ale wydaje się, że ta metoda może się okazać skuteczna. Staramy się dostarczyć jako pierwsi dowodów na zasadność jej stosowania. W końcu – jako transplantolog mam istotny udział w procedurach dotyczących przeszczepiania narządów i tkanek głowy i szyi, transplantacji twarzy, wykonywanych rękoma zespołu chirurgów w naszym Instytucie. W ostatnim czasie wprowadziliśmy nowy protokół zakładający jednoczesne przeszczepienie komórek macierzystych pochodzących ze szpiku zmarłego dawcy, które towarzyszy przeszczepieniu tych złożonych przeszczepów wielotkankowych obszaru głowy i szyi. Celem jest uzyskanie tolerancji immunologicznej, a co za tym idzie, zmniejszenie konieczności stosowania leków immunosupresyjnych. Ma to szczególne znaczenie u pacjentów młodszych, którzy w innych okolicznościach musieliby te leki przyjmować przez całe życie. U 4 chorych, u których wcześniej w Gliwicach przeprowadzono złożone allotransplantacje w regionie głowy i szyi (2 przeszczepy twarzy, 2 narządów szyi), ze względu na wysoką immunogenność przeszczepów i brak możliwości doboru dawcy pod względem układu HLA stosowana immunosupresja musi cechować się dużą intensywnością i ma charakter dożywotni. Nasz obecny projekt Protokół COI Gliwice obejmuje: opóźnioną transplantację komórek krwiotwórczych od tego samego dawcy z intencją uzyskania mieszanego chimeryzmu oraz indukcji tolerancji wobec przeszczepionych tkanek i narządów unaczynionych szyi celem rezygnacji lub istotnego ograniczenia intensywności pooperacyjnej immunosupresji, poprzez - modyfikację szpiku polegającą na izolacji komórek macierzystych (usunięcie komórek mogących wywołać reakcję przeszczep przeciwko gospodarzowi - ang. graft-versus-host disease - niepożądanej reakcji fizjologicznej w organizmie biorcy przeszczepu pod wpływem wprowadzonych obcych antygenowo limfocytów) oraz podanie dożylne wyizolowanych komórek w 10. dobie po przeszczepie narządów szyi i głowy, kiedy układ odpornościowy jest jeszcze „sparaliżowany” stosowaną indukcją immunosupresji.
To pierwsza taka procedura na świecie?
Zgodnie z moją wiedzą, takich prób, w odniesieniu do transplantacji od dawców zmarłych, jak dotąd, nie było, protokół ma charakter oryginalny. Sam eksperyment był postulowany w międzynarodowym środowisku transplantologów i wiąże się z szeregiem trudności. Procedura powinna być tak opracowana, by ryzyko ewentualnych powikłań sprowadzić do zera, i maksymalnie zwiększyć szansę na skuteczność w wywołaniu tolerancji immunologicznej. Celowe 10-dniowe opóźnienie przeszczepu komórek macierzystych względem przeszczepu tkanek to forma przygotowania biorcy – podanie tego, co i tak musiało być podane, m.in. duże dawki globuliny antytymocytarnej. Zakładaliśmy, że zmniejszy to ryzyko odrzucenia komórek krwiotwórczych. Z drugiej strony z pobranego od zmarłego dawcy szpiku wyselekcjonowaliśmy komórki macierzyste po ty, by ograniczyć do minimum ryzyko GVHD.
W przeprowadzonej wcześniej transplantacji twarzy ze wskazań życiowych wszystko działo się nagle, dzień zabiegu był zaskoczeniem. W wypadku operacji dziecka po oparzeniu chemicznym substancją żrącą było inaczej?
Wiedzieliśmy z góry, co chcemy zrobić, mieliśmy przygotowany protokół. Fakt, że to mały chłopiec wymaga pomocy, przyspieszył nasze prace nad stworzeniem protokołu i zwiększył determinację, by go zastosować. To na razie pojedyncze doświadczenie będzie wymagało potwierdzenia w kontrolowanych badaniach klinicznych. Ale ma szansę otworzyć nowe perspektywy w transplantologii. Zaplanować takiej operacji nigdy nie będzie łatwo z powodu dostępności dawcy, zwłaszcza w przypadku pacjenta pediatrycznego. Zabieg był dla mnie mocnym przeżyciem: dawcą było zmarłe dziecko, biorcą także dziecko, któremu przeszczepiliśmy – po raz pierwszy na świecie – większość narządów szyi.
Pana przekraczanie kolejnych barier, zdobywanie nowych doświadczeń. Inny hematolog (prof. Przemysław Juszczyński) kiedyś napisał, że „bycie naukowcem bierze się z potrzeby bycia kreatywnym, tworzenia czegoś niezwykłego”, a zarazem wymaga optymalizowania latami warunków kolejnych eksperymentów.
Jeszcze 10 lat temu bym nie uwierzył, że można komuś przeszczepić twarz. Ale nie ze względów technicznych, tylko ze względu na barierę immunologiczną. Kiedy prof. Adam Maciejewski poprosił mnie o współpracę przy tej operacji, myślałem, że żartuje.
Tymczasem zakładał, że wasza współpraca przyniesie sukces.
Najwyraźniej. I raczej się nie przeliczył… Ale to w sumie przypadek, że w Klinice sąsiaduję przez ścianę z chirurgiem-wizjonerem.
Mnie to wygląda raczej na przyciąganie się wielkich mas, w ramach naukowej grawitacji… Przy okazji rzeczy wielkich – czy stosuje Pan już immunoterapię opartą na technologii CAR-T cells (chimeric antigen receptors T cells), którą w 2017 r. FDA zarejestrowała w Stanach Zjednoczonych jako pierwszą terapię genową u pacjentów z ostrą białaczką limfoblastyczną (ALL)?
Nikt jeszcze w Polsce jej nie zastosował, bo nie mamy jeszcze produkcji polskiej ani dostępu do produktów komercyjnych. Jesteśmy jednym z ośrodków, które podlegają procesowi certyfikacji niezbędnej do jej stosowania. Spodziewam się, że pierwszą taką terapię zastosujemy pod koniec tego roku, po przejściu szeregu formalnych kroków. Perspektywicznie patrząc, chciałbym, żeby ta technologia mogła być zrealizowana również dzięki polskiej myśli naukowej i technicznej. I jesteśmy na najlepszej drodze do stworzenia takiej formy partnerstwa publiczno-prywatnego.
Tak po prostu!
Kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności…
Skąd się wzięło Pana liderowanie grupom PALG, PLRG i innym gremiom naukowym?
Jeśli chodzi o grupy polskie, to decydującą rolę odegrał w tym prof. Jerzy Hołowiecki, założyciel i przez długie lata przewodniczący Polskiej Grupy ds. Leczenia Ostrych Białaczek PALG, twórca Polskiej Szkoły Hematologii, twórca i organizator Katedry i Kliniki Hematologii i Transplantacji Szpiku w Katowicach. Przez lata, mniej lub bardziej świadomie pod jego okiem przygotowywałem się do kontynuowania jego dzieła. Już po roku współpracy profesor zaangażował mnie w projekty związane z PALG, co było dla mnie fascynujące. Z czasem wziąłem za nie wyłączną odpowiedzialność. Co do gremiów międzynarodowych, moja w nich aktywność też pośrednio wynikła z inicjatywy profesora. Wysłał mnie na staż do Włoch w 2002 r., gdzie spędziłem 5 miesięcy, robiąc badania do doktoratu, i nawiązałem bliskie relacje z kierownikiem tamtejszej kliniki – prof. Franco Locatellim, już wtedy postacią rozpoznawalną w środowisku hematologicznym i transplantologicznym na świecie. To on wprowadził mnie na międzynarodowe salony naukowe, co postarałem się efektywnie wykorzystać.
Większość z wymienionych Pana działań w medycynie da się opatrzyć mianem wyjątkowych, fascynujących. „Pierwsze na świecie” procedury, nieprawdopodobne protokoły postępowania…
Okazały się prawdopodobne.
Czy bycie liderem zespołu muzycznego jest równie fascynujące?
Różne motywy kierują ludźmi, różne zaspokajają potrzeby. Ja nie lubię rządzić czy kierować, władza sama w sobie nie daje mi satysfakcji. Lubię za to – w zespole klinicznym i muzycznym – pracować z ludźmi. Lubię współpracowników i wydaje mi się, że często jestem niejako „delegowany”, by te zespoły reprezentować albo nimi kierować. Ewentualne liderowanie w sposób naturalny z tego wynika. Przy braku zapędów przywódczych, dominowania, za to wsłuchując się w racje inne niż moje.
Ale też – w stosunku do prof. Hołowieckiego, twierdzącego, że „należy pozwolić życiu biec” – stara się Pan tym nurtem kierować…
Dokąd zajmowałem się wyłącznie medycyną, to motto byłoby i dla mnie adekwatne. Ale rzeczywiście – miewam pomysły powodujące mocne zawirowania w tym nurcie. Takie z pogranicza skrajnej ekstrawagancji, jak twierdzą niektórzy. U mnie to jednak wynika z tego, że lubię muzykę, lubię śpiewać, pisać teksty piosenek. Sprawia mi to przyjemność, jestem w tym autentyczny. W tematach sięgam do moich prawdziwych życiowych przekonań (np. „Wrogów nie lubimy, przyjaciół kochamy”), bywają też czystym żartem, także z samego siebie.
Deklaruje Pan autentyczność w życiu i w muzyce, bez gry, udawania…
Myślę, że jest to dążenie wszystkich ludzi. Najfajniej jest być tym, kim się jest.
Sądzę, że to rzadkie. Raczej dominuje noszenie maski, niezdejmowanie jej nawet do snu, niezadowolenie z tego, kim się jest. Bycie sobą wymaga odwagi, akceptacji siebie i akceptowania też ewentualnego odrzucenia przez innych, zarazem tolerowania u innych „skrajnej ekstrawagancji”.
Moja nie powinna nikomu „wadzić”, najwyżej może się nie podobać. Śpiewam, bo lubię: to w stu procentach istota rzeczy - mojego łączenia w życiu medycyny z muzyką. A w konfrontacji z realną sytuacją jest tak, że współpracując z zespołem profesjonalnych muzyków, którzy porzucili wokalistkę, z którą grali wcześniej, muszę się liczyć z ich oczekiwaniami co do mnie, nie mogę nie angażować się „na serio”. Oni chcą wrócić na wielką scenę, powinienem więc tej szansie sprzyjać! To rodzi zobowiązanie, które wiąże się m.in. z poświęcaniem muzyce odpowiednio dużego czasu. A czas jest wartością krytyczną w moim życiu. O ile nie brakuje mi energii – o tyle czasu – owszem! Nie wszystko da się zrobić w „międzyczasie”. Czasu wymagają próby, koncerty, nagrania, wideoklipy, wywiady. Do pisania potrzebuję jasnego umysłu, np. w weekendowe przedpołudnie – i jest to już kosztem czego innego, np. rodziny. Żona i córki mimo to mi sekundują. Jeden z tekstów powstał w samolocie. Skrajna ciasnota zostawiała przestrzeń jedynie na myślenie. Po locie spisałem na kartce gotową piosenkę. Przy tym wszystkim, co powiedziałem wyżej, w głębi serca niepokoi mnie jedynie jedna rzecz - możliwość komercyjnego sukcesu naszego projektu muzycznego. Tym bardziej że podjęliśmy działania w tym kierunku. Wówczas musiałbym postawić tamę na nurcie mojej działalności jako lidera grupy, wyznaczyć granicę. Gdzie miałaby przebiegać? Być może – myślę – sytuacja sukcesu, także komercyjnego, nigdy się nie pojawi. Ale też trochę jej pożądam, w każdym razie na razie pozwalam, by wodziła mnie na pokuszenie…