HEMATOONKOLOGIA.PL: By odpowiedzieć na pytanie, co motywuje naukowca, trzeba chyba najpierw określić dziedzinę, jaką się zajmuje. Pana Profesora dziedzina nie jest ani czystym eksperymentem laboratoryjnym ani teoretyczną spekulacją intelektualną, jest raczej specyficznym przenoszeniem wyników z badań doświadczalnych do praktyki klinicznej.
Prof. Wiesław W. Jędrzejczak: Tak się definiuje medycynę translacyjną, dział medycyny będący niejako pośrodku między badaniami na modelach In vitro i na zwierzętach a badaniami klinicznymi. Tym właśnie się zajmowałem w zakresie transplantacji szpiku i leczenia chorób krwi. Ten nurt badawczy był obecny niemal od początku mojej kariery zawodowej, ale „na dobre” od wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Wcześniej nie miałem warsztatu naukowego, do końca 1975 r. byłem „czystym” klinicystą. Dopiero na stypendium nauczyłem się pierwszych metod badań na zwierzętach, także metod in vitro, metod badań immunologicznych, hematologii doświadczalnej. Rok pobytu w Ameryce był znaczący także pod względem zaawansowania wiedzy praktycznej dotyczącej przeszczepiania szpiku. O ile zagadnienia kliniczne były moją mocną stroną, już w Polsce będąc przedmiotem wielu moich publikacji, a ostatecznie rozprawy habilitacyjnej, o tyle do technik pobierania, preparowania i hodowania szpiku musiałem dojść, wykonując badania na myszach. Potem pozostał do rozwiązania problem zwiększenia skali – mysz jest zwierzęciem 20-gramowym, człowiek „zwierzęciem” czasami 100-kilogramowym. Ponadto problem zgodności tkankowej - mysz doświadczalna jest zwierzęciem wsobnym. Te zwierzęta, identyczne genetycznie, można wykorzystywać wzajemnie jako dawców i biorców szpiku, podczas gdy człowiek jest zwierzęciem niewsobnym i trzeba indywidualnie dobierać dawcę i biorcę. Kolejną kwestią było stworzenie warunków lokalowych i zorganizowanie odpowiedniego zespołu. Przeszczepienie szpiku nie jest bowiem teatrem jednego aktora, trzeba pozyskać do współpracy grupę zdolnych ludzi, zainspirować ich do działania i nią pokierować. Przeszczepianie szpiku porównuje się czasem do orkiestry. Orkiestra ma dyrygenta, ale jej jakość zależy również od tego, kto gra pierwsze skrzypce, od jej zgrania itd.
HEMATOONKOLOGIA.PL: To nie tylko był drugi na świecie udany przeszczep szpiku w danej jednostce chorobowej (choroba Diamonda-Blackfana wywołana wrodzonym brakiem krwinek czerwonych), ale też powiódł on się w pionierskich, zgrzebnych, niemal polowych warunkach. Co zapewniło mu sukces?
W. J.: To był rodzaj układanki. Miałem wiele szczegółowych problemów do rozwiązania i je sobie po kolei układałem – załatwiałem jedną, drugą, dziesiątą, dwudziestą sprawę. Trzeba sobie zdać sprawę, że to w naszym przypadku nie było tylko samo przeszczepienie szpiku i stworzenie metody postępowania klinicznego i jej narzędzi, np. z zakresu preparatyki szpiku. Przykładowo, w Polsce w owym czasie nie było centralnych cewników żylnych - zostały przez nas wdrożone. Nie było dostępnych opracowanych zasad odżywiania pozajelitowego - opracowałem je. Nie przejęliśmy metod z funkcjonującego zachodniego ośrodka transplantacyjnego (był stan wojenny – nie mogliśmy nigdzie pojechać i się nauczyć), tylko samodzielnie odtwarzaliśmy elementy technologii transplantacji szpiku kostnego, w wielu wypadkach w całkiem inny sposób. Na przykład nasza technika pobierania komórek krwiotwórczych była oparta o opracowaną przez nas tzw. metodę zamkniętą, która różniła się od metody otwartej opracowanej przez Thomasa i Storba - w której pobierany szpik się wstrzykiwało do zlewki - ale bynajmniej nie wynikało to z dążenia do oryginalności. Jak sobie pomyślałem, że mam odpowiadać za podanie do żyły materiału, który w sali operacyjnej stoi w otwartej zlewce, to włosy mi stanęły dęba i wymyśliłem metodę, w której pobrany materiał wstrzykuje się do specjalnej zamkniętej butelki, żeby uniknąć jego kontaktu z powietrzem i zminimalizować ryzyko zakażenia. Również wymyślenie przez nas własnych igieł do pobierania szpiku nie wynikało z ambicji, tylko z tego, że dostępne igły mostkowe rozpadały się w trakcie zabiegu. Musieliśmy mieć takie, które się nam nie rozpadną.
HEMATOONKOLOGIA.PL: To wszystko wymagało - poza wiedzą, jak to powinno wyglądać i czego wam brakuje - wynalazczości, oryginalności myślenia, inicjatywy, zaradności, pomysłowości, wychodzenia poza schemat - bardziej przypominało pracę wynalazcy niż uczonego przy mikroskopie.
W. J.: Każdy hematolog pracuje przy mikroskopie, zawsze weryfikacja, interpretacja wyników jest przy mikroskopie, a co do wychodzenia poza schemat to przeszczepianie szpiku jest metodą, która ma tym większe szanse powodzenia, im bardziej jest zrutynizowana, im bardziej wszystko jest z góry przewidziane, ma gotowy przepis, metodę i plan awaryjny w razie problemu. Myśmy wtedy przygotowali to, co dziś się nazywa standardowymi procedurami operacyjnymi. I realizowaliśmy je bez akredytacji Krajowego Centrum Bankowania Komórek i Tkanek, bo go nie było, bez akredytacji innych instytucji, bo ich jeszcze nie było, ale antycypowaliśmy, że tak to będzie w przyszłości robione w uporządkowanym stanie prawnym, i na ogół postępowaliśmy zgodnie z tym. Mieliśmy też zgodę Komisji Bioetycznej, podpisaną przez wielkich lekarzy, profesorów: Dymitra Aleksandrowa, Tadeusza Orłowskiego (chirurga – ojca), Zygmunta Kalicińskiego, Donata Tylmana.
HEMATOONKOLOGIA.PL: Czy motywacją do tych poczynań i dokonań była walka z białaczką? Czy dlatego czuje się Pan spełnionym naukowcem – jak wyczytałam w którymś z Pana Profesora wywiadów - że ma Pan swój udział w postępie medycyny w terapii chorób układu krwiotwórczego?
W.W. J.: Motywacji zwykle jest więcej. Jeśli chodzi o motywację lekarską, to istotnie taka właśnie była. Jest też motywacja płynąca ze zwyklej ludzkiej ciekawości i ambicji. Motywacja ma zawsze źródło w samoocenie, która decyduje tym, czy człowiek jest w stanie podjąć wyzwanie i mu sprostać. Zawsze na początku trzeba uwierzyć w siebie, we własne możliwości, w to, że się uda – zobaczyć swoją gwiazdę i za nią pójść. Bo jeśli człowiek w siebie nie uwierzy, to nie będzie podejmował wyzwań i przegra, zanim cokolwiek zacznie czynić. Człowieka ograniczają wrodzone możliwości, niezależne od niego. Do końca ich nie zna, próbuje się w nich rozeznać. W końcu coś mu się udaje – choć nie zawsze to, co by najbardziej chciał robić. W życiu zresztą nie zawsze to nam daje szczęście, co chcieliśmy uzyskać i uzyskaliśmy. Czasami uszczęśliwia nas to, co nam wyszło niespodziewanie, na co nigdy nie liczyliśmy.
HEMATOONKOLOGIA.PL: Jakie cechy charakteru naukowca odgrywają rolę w jego pracy?
W. J.: Trzeba być pracowitym. Sama praca, wysiłek, wytrwałość oczywiście nie wystarczą. Potrzebny jest też talent, cecha wrodzona, na jaką człowiek nie ma wpływu – o czym już mówiłem. Trzeba też mieć szczęście. I odporność na porażki. Ja wiele rzeczy w życiu przegrałem. Przegraną była m.in. likwidacja pierwszego zespołu przeszczepiania szpiku, przegraną wielka kariera naukowa zdruzgotana przez stan wojenny. Ale też wiele rzeczy mi się udało. I summa summarum przegrana nie była tak wielka, jak mogłaby być.
HEMATOONKOLOGIA.PL: Czy ważne są umiejętności interpersonalne, by np. stworzyć zespół?
W.J.: Są ważne. Ale też do końca nie chodzi o zdolności dyplomatyczne, czasem o „twardą rękę”. Ja nigdy się nie nauczyłem tzw. kapralstwa. Co jest w przypadku zarządzania zespołem sporą wadą. Zawsze kierowałem zespołem poprzez inspirację. Taki rodzaj kierowania jest przydatny wtedy, kiedy kieruje się ludźmi mającymi własne pasje. Zasadniczo odpowiedzialnością kierującego jest zabezpieczyć takich współpracowników przed zabrnięciem w ślepe uliczki. Nakierowanie ich na drogę, która ma poprowadzić ich do sukcesu - i myślę, że w odniesieniu do kilku czy kilkunastu osób dobrze mi się to udało. Nie bardzo sobie radziłem z ludźmi pozbawionymi motywacji, których trzeba było po „kapralsku” zmusić do wykonywania czegoś, pilnowania, by coś zrobili, w skrajnych przypadkach ich wykluczyć. Ja trochę patrzę na ludzi jak na kwiaty, które trzeba podlewać, aby urosły i wypiękniały - czyli dawać im inspirację - ale nie jestem ogrodnikiem, który by je równo przycinał.
HEMATOONKOLOGIA.PL: Ludwik Hirszfeld uważał, że „nie ma postępu bez herezji” – co Pan o tym myśli?
W.J.: Jeszcze na studiach wpadł mi w ręce esej Leszka Kołakowskiego Kapłan i błazen. Wynika z niego, że jeśli chce się być naukowcem, trzeba założyć błazeńską czapkę. Kapłan w nauce może czasem dojść do wielkiej godności, ale nie dojdzie do żadnych odkryć. Może być rektorem, prezesem, Bóg wie czym, ale nie odkrywcą.
HEMATOONKOLOGIA.PL: Czasem może coś wyglądać na herezję, na pograniczu utopii czy szaleństwa - prof. Thomasowi podobno nie powiodły się pierwsze 24 zabiegi przeszczepienia szpiku, udał się dopiero 25.
W.J.: Medycyna nie jest miejscem dla dogmatyków. Ale różnie to bywa. Profesor Ludwik Gross, wybitny polski lekarz żydowskiego pochodzenia, odkrył pierwszego wirusa powodującego nowotwory u ssaków – u myszy – jeszcze przed wojną wyemigrował do Stanów. Dogmatycznie wierzył, że nowotwory są zwykłymi chorobami infekcyjnymi i są powodowane przez wirusy. I odkrył wirusa powodującego białaczkę u myszy. Potem okazało się, że to jest najbardziej prawdziwe w stosunku do kotów, do myszy znacznie mniej, bo u nich wirusy są przenoszone pionowo - z matki na dziecko - a nie poziomo, jak inne choroby infekcyjne. U człowieka nowotwory prawie nie są powodowane przez wirusy. A taka była teza Grossa. Ale on w ogóle był człowiekiem dogmatycznym, np. był podobno skrajnym polskim nacjonalistą.
HEMATOONKOLOGIA.PL: Czy łatwiej jest być naukowcem dziś, czy dawniej?
W.J.: Chyba teraz jest trudniej. Np. w naszej klinice nie ma etatu dla młodego naukowca zajmującego się wyłącznie nauką i ani jednego pomieszczenia do pracy naukowej. Nie jest też dziś łatwo wyjechać na długi zagraniczny staż. Tymczasem ja sam byłem „produktem” amerykańskiego stypendium - otworzyło mi oczy na wiele spraw, nauczyłem się metodyki. Trafiłem w środowisko wybitnie życzliwe, mimo bardzo trudnej sytuacji politycznej. Do Narodowego Instytutu Marynarki Wojennej USA w Bethesda, do ludzi, którzy byli w Wietnamie itd., przyjeżdża 28-letni absolwent wojskowej akademii Paktu Warszawskiego, młody, bez obycia światowego – „komunistyczny” oficer. A jednak okazują mi zaufanie, zostajemy przyjaciółmi. Hematologia dziś, jeśli chodzi o kadry, jest w dobrej sytuacji. Hematolodzy nie są wymierającym gatunkiem, mamy zaplecze, ale liczba chorych na choroby krwi rośnie szybciej niż liczba lekarzy. A nie może ich przybywać szybciej, bo jest to dziedzina trudna, wymagająca od adeptów jednocześnie talentu klinicznego i laboratoryjnego, a także odporności psychicznej. Trzeba patrzeć w mikroskop i rozpoznawać białaczki itd., wiedzieć, jak zinterpretować wynik badania. Powstała oddzielna specjalizacja laboratoryjnej hematologii medycznej, ale lekarz musi nad tym panować. I panuje.